– Chcę porozmawiać ze współlokatorką – powiedział.
– Jest w pokoju obok, 3E. Strasznie roztrzęsiona. – Umundurowany Mike O'Keefe skinął głową w kierunku lekko uchylonych odrapa¬nych drzwi. Przez szparę Bentz zauważył bladą, chudąjak patyk kobietę z podkrążonymi oczami, kręconymi brązowymi włosami i niezdrową cerą. Szminka rozmazała jej się na ustach, a tusz spłynął z rzęs ciemny¬mi smugami. Paliła papierosa, sączyła kawę i wyglądała, jakby bała się własnego cienia. Bentz doskonale ją rozumiał.
– Trzymajcie ją tam. Chcę z nią pogadać.
– Pan tu dowodzi? – zapytał O'Keefe i popatrzył na niego wyczekująco.
– Na razie tak.
O'Keefe nie protestował.
Uważnie, żeby nie zatrzeć śladów, Bentz przeszedł koło małego anek¬su kuchennego, gdzie stał jeszcze szklany dzbanek z wczorajszą kawą. Obok, na blacie, który dawno nie widział ścierki, walały się okruchy z tostera. Obdrapany zlew był pełen talerzy, a przy lampie na suficie wisiały pajęczyny.
Część mieszkalna była mała, zajęta prawie w całości przez podwójne łóżko. Na zmiętych prześcieradłach leżała rozebrana do połowy ofiara. Miała na sobie czarne bikini, a wzrok wbity nieruchomo w sufit, na którym leni¬wie obracał się wiatrak. Jakieś trzydzieści lat, biała, ciemnowłosa i lekko umalowana. Na gardle widać było siniaki i drobne rany cięte z zakrzepłymi kroplami krwi, zupełnie jakby zaduszono ją pętlą, która wbiła jej się w cia¬ło – czymś w rodzaju drutu kolczastego, lub metalowej psiej obroży. Jej nogi były szeroko rozrzucone, ramiona złożone razem, palce splecione jak do modlitwy. Sprawca miał czas, żeby ułożyć ją w ten sposób.
Bentz poczuł, jak coś przewraca mu się w żołądku.
– Czas zgonu?
– Na pierwszy rzut oka najprawdopodobniej około północy. Lekarz powie coś więcej.
– Nazwisko?
– Rosa Gillette. Przynajmniej tak twierdzi ta druga i dozorca.
– Jedno łóżko i dwie kobiety?
– Używały tego mieszkania do pracy. Rosa, ta współlokatorka i kilka innych. Trzecia nazywa się Cindy Sweet, znana jako.Słodki Grzech ¬nie znaleźliśmy jej jeszcze. Pracują same i nie mają alfonsa.
– Sprawdźcie to. – Montoya wskazał na mały stolik. Pod świecą le¬żał banknot studolarowy, którego nikt nie ruszył. Zdziwiło go to. Współ¬lokatorka zabrałaby forsę albo sprawca. I wtedy zauważył, że ktoś czar¬nym długopisem zamazał oczy Bena Franklina. Widział to nie po raz pierwszy i zrobiło mu się niedobrze.
– Skąd my to znamy? – mruknął Montoya z błyskiem w oczach.
Dzieciak najwyraźniej uwielbiał takie policyjne bagno.
– Tak. – Bentz skinął głową. Mieli już kiedyś takie morderstwo. Ofiara, również prostytutka, została uduszona dziwnym narzędziem, które zacisnęło się na jej szyi i zostawiło charakterystyczny ślad, zupełnie taki jak ten. – Dziwka koło dzielnicy francuskiej… Kilka tygodni temu. Ja¬kaś Cherise.
– Cherie Bellechamps.
– Tak, tak – potwierdził Montoya.
Dziwny przypadek. W ciągu dnia kelnerka i kochająca matka, a w no¬cy dziwka, uwikłana w proces o prawo do opieki nad dzieckiem, które przyznano jej byłemu mężowi.
– Cholera – mruknął pod nosem Bentz. Miał już dość. – Upewnij się, że niczego nie będą ruszać do przyjazdu ekipy. Chodź, porozmawia¬my ze współlokatorką.
Kiedy wyszedł na korytarz, minął go lekarz i ekipa śledcza. Weszli do numeru 3E i Bentz przedstawił się drobnej spiętej kobiecie – Denise LeBlanc. Kiedy zapewnił ją, że policjanci nie będą jej prześladować, przyznała, że wróciła do domu z pracy w innej dzielnicy i znalazła Rosę martwą• Zaczęła krzyczeć i dozorca, Marvin Cooper, potężnie zbudo¬wany facet z brakami w uzębieniu i ogoloną na łyso głową, zajął się wszystkim. Zamknął drzwi i zadzwonił pod 911. Marvin mieszkał sa¬motnie na ostatnim piętrze, stał teraz z założonymi rękami w części ku¬chennej. Denise paliła jednego papierosa za drugim i piła kolejne fili¬żanki kawy doprawione tanią whisky.
– Wiem, że to trudne – powiedział Bentz, kiedy Denise zapaliła pa¬pierosa, nie gasząc poprzedniego, który dopalał się w pełnej popielniczce. – To dziwne i tyle. Cholernie dziwne. – Ręce jej się trzęsły i miała szeroko otwarte oczy.
– Czy coś zginęło?
– Skąd, do diabła, mam wiedzieć? Weszłam i… zobaczyłam… o cholera…: Ukryła twarz w dłoniach i załkała. – Rosa była bardzo miła… Marzyła o tym, żeby z tym skończyć… o Boże…
Bentz odczekał chwilę i zapytał:
– Brakuje czegoś? Czy wszystko jest na miejscu?
– Nic nie jest do cholery na miejscu! Facet, który to zrobił, ma nie po kolei w głowie! Cholera, wszystko jest nie tak. – Łkała i Bentz nie¬wiele mógł z niej wyciągnąć.
– Chcę się dowiedzieć, kto jej to zrobił, a pani musi mi pomóc.
– Jest śmiertelnie przerażona – warknął Marvin. Siedział obok Denise na kanapie, a ona skuliła się pod jego muskularnym ramieniem. ¬Zauważyłem tę studolarówkę pod lampą. Kiedy Denise zaczęła krzy¬czeĆ, przybiegłem tu i zobaczyłem, że jest uszkodzona. Mówię ci, czło¬wieku, ten kto to zrobił, jest świrnięty.
– Zauważył pan coś jeszcze? – pytał Bentz. – Widział pan ciało.
– Cholera, jasne, że ją widziałem. – Zacisnął usta i odruchowo poklepał Denise po ramieniu. – Widziałem, co ten wariat jej zrobił. Zosta¬wił ją tak rozłożoną i… to gówno.
– Więc zauważył pan coś nienormalnego?
– Wszystko było nienormalne, człowieku!
Bentz czuł, że zmierza donikąd.
– A co z tą drugą współlokatorką, Cindy? Gdzie ona jest?
– Nie wiem – mruknęła Denise. – Pokłóciła się z Rosąjakiś tydziell temu i zniknęła. Nie widziałam jej od tego czasu.
– Nie dzwoniła? – spytał Bentz.
– Nie! Nie zapłaciła też swojej części czynszu. Zawsze były z nią kłopoty, więc niech spada.
Bentz zadał jeszcze kilka pytań, ale nie dowiedział się niczego nowego. Zeznanie Marvina właściwie pokrywało się ze słowami Denise. Mi¬jały godziny i zbliżał się świt, a Montoya i Bentz przesłuchiwali pozo¬stałych mieszkańców. Okazało się, że nikt nie widział Rosy wchodzącej zjakimś facetem i nikt nie widział, żeby ktoś opuszczał mieszkanie. Bentz podejrzewał, że tak wiele osób kręciło się po tym domu, że o ile facet nie wyglądał jakoś niezwykle, nikt z lokatorów nie zwróciłby na niego uwagi.
Kiedy wracali na komisariat, zrobiło się zupełnie jasno. Ulice były zatłoczone jadącymi do pracy, a po niebie sunęło kilka chmur. Słońce odbijało się od samochodów, trąbiły klaksony, wyły silniki, a dookoła pełno było ludzi omijających zaparkowane pojazdy. Nowy Orlean za¬czynał dzień. Montoya z konieczności jechał wolniej, nieznacznie prze¬kraczając dozwoloną prędkość.
Już w biurze Bentz zerwał krawat i zaczął przeglądać akta prowa¬dzonych spraw. Szybko odnalazł w komputerze informacje o Cherie Bellechamps, prostytutce znalezionej kilka tygodni temu. Również zo¬stała uduszona czymś, ~o pozostawiło szczególny ślad najej szyi i mor¬derca ułożył ją w pozycji jak do modlitwy. Na nocnej szafce znaleziono uszkodzony banknot studolarowy, w szufladzie leżał naładowany pisto¬let, światła się paliły, grało radio. Grupa dóchodzeniowa zebrała próbki brudu, włosy, nasienie i odciski palców. Ten, kto zabił Cherie nie starał się usunąć śladów.
Jej były mąż, Henry Bellechamps, który mieszkał po drugiej stronie jeziora Pontchartrain, był pierwszym podejrzanym, ale miał żelazne ali¬bi i nie znaleziono żadnych dowodów łączących go ze zbrodnią. Został przesłuchany i zwolniony. Policja w Covington miała go obserwować, ale jak dotąd, niczego nie odkryli. Henry Bellechamps zachowywał się jak wzorowy obywatel.