Выбрать главу

– Może zmieniłem zdanie.

– Na razie chciałabym, żebyś porozmawiał z Samantą Leeds.

– Postaram się.

To nie była prośba, tylko rozkaz. Bentz zrozumiał, ale nie musiało mu się to podobać i to nie wtedy, kiedy miał ważniejsze rzeczy do zrobienia – poszukiwanie seryjnego mordercy.

– Montoya może ci pomóc w zbieraniu informacji. Skinął głową•

– Jesteś mi coś winna.

– A ty mi dwa razy więcej. Czas na wyrównanie rachunków.

_ Myślałem, że już się zrewanżowałem. – Dobrze wiedział, że ni¬gdy jej się nie odwdzięczy. Przeszłość prześladowała go jak zły sen. Nie potrafił się od niej uwolnić, bez względu na to, jak bardzo się starał. Zawdzięczał Melindzie coś więcej niż pracę; zawdzięczał jej życie.

_ Dobra, posłuchaj – powiedziała, przechyliła głowę na bok i popa¬trzyła na niego uważnie. – Powiem na górze o twoich dobrych uczynkach i żamiarach. Nie zapomnę•

Bentz rozparł się na krześle i uśmiechnął się półgębkiem.

– Patrz, a ja myślałem, że to ty jesteś górą, która decyduje. Ludzie tak o tobie mówią, jakbyś była tu jakąś boginią.

Oczy ukryte za modnymi okularami błysnęły. Wycelowała palec pro¬sto w jego pierś.

– Bogiem. Jestem tu Bogiem. Nie mam określonej płci, ale mam całą władzę. Zapamiętaj to sobie…

Zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów. Pod granatową garsonką kryło się zgrabne, wysportowane ciało, kształtny biust, wąska talia i długie nogi. – Ciężko jednak nie zauważyć płci..

– Uważaj, bo cię oskarżę o molestowanie seksualne.

– Trudno, ty tu jesteś szefem.

– Nie zapominaj o tym. – Na biurku Bentza zadzwonił telefon, a ona dodała:

– Daj mi znać, jak porozmawiasz z panią Leeds. – Jak już wspominałem, będziesz mi coś winna.

– Jak na wierzbie wyrosną gruszki.

Odeszła i Bentz podniósł słuchawkę. – Rick Bentz.

– Montoya – odezwał się jego partner, a po trzaskach na linii Bentz domyślił się, że młodszy kolega dzwoni z telefonu komórkowego w swo¬im samochodzie. Na pewno pędził z niedozwoloną prędkością. – Nie uwierzysz! Dzwonił Maryin Cooper, pamiętasz go? Ten z Riyeryiew, gdzie znaleźliśmy ostatnią ofiarę, tę Gillette.

– No. – Bentz usiadł wygodniej, aż zatrzeszczało krzesło.

– Powiedział mi, że Denise, ta współlokatorka przypomniała sobie o bransoletce na nodze. Mówi, że Rosa zawsze ją nosiła, bo to był jakiś prezent. Pojechałem tam, Maryin znalazł Denise i opowiedziała mi o złotej bransoletce..

Bentz przysunął krzesło do biurka i przyciskając telefon ramieniem, sprawdzał raport dotyczący Rosy Gillette.

– Nie miała na sobie żadnej biżuterii – powiedział i nadal przeglą¬dał akta Rosy i Cherie. – Ta pierwsza też nie. – Dwa razy sprawdził zdjęcia na ekranie komputera.

– Może to nic takiego – powiedział Montoya – ale może ma jakieś znaczenie. Denis sądzi, że ta trzecia dziwka, Cindy Sweet, mogła okraść Rosę, ale nie wydaje mi się.

– Nasz sprawca nie byłby pierwszym, który zabiera ze sobą małą pamiątkę. – Rick powiększył zdjęcia ofiar, kostki Rosy, a potem. całe ciało. Niczego nie znalazł. Nie widać było żadnych ozdób. A więc mor¬derca zbierał trofea. Nie zdziwiło go to.

– Jest coś jeszcze co powinienem wiedzieć? Cholera! – Rozległ się ryk klaksonu. – Jakiś idiota o mało nie zajechał mi drogi. Chl'yste, lu¬dzie w tym mieście nie potrafią jeździć.

– Tylko ty umiesz, Montoya, tylko ty. Pogadamy później. – Bentz skrzywił się, patrząc na raport zostawiony przez Melindę. – Muszę gdzieś pojechać. Jaskiel osobiście poprosiła mnie o rozmowę z babką z radia, która dostaje telefony z pogróżkami.

– Jakbyś nie miał wystarczająco dużo roboty.

– Właśnie. – Bentz odłożył słuchawkę i wypluł pozbawioną smaku gumę. Sięgnął po papierosa i po marynarkę.

Sam przejechała palcem po grzbietach książek, które przechowywa¬ła od czasu studiów. Od lat do nich nie zaglądała, ale stały na najwyższej półce biblioteczki, na wszelki wypadek. Była pewna, że miała gdzieś Raj utracony Miltona. Był na liście lektur zajęć z literatury na uniwersy¬tecie Tulane.

– Wiem, że gdzieś tu jest – mruknęła do kota, który wskoczył na biurko. – Aha! – Uśmiechnęła się i wyciągnęła tom w twardych okład¬kach. Wsunęła go pod pachę. – Mam cię. No to idziemy nad jezioro poczytać trochę i odpocząć.

Do płóciennej torby, w której miała już ręcznik plażowy, włożyła tele¬fon bezprzewodowy, książkę, dietetyczną colę i okulary. Zabolała ją noga i Sam, krzywiąc się, wyszła na dwór i ruszyła ścieżką nad jezioro: Słońce stało wysoko, ajego promienie odbijały się od tafli wody. Dziesiątki łodzi ślizgało się po falach. Pełno było narciarzy wodnych i wędkarzy.

Sam uwielbiała to miejsce; w nowym domu czuła się już prawie jak u siebie. Mimo że David ciągle uważał, że i w Houston odniosłaby suk¬ces, pokochała Nowy Orlean. Przez pierwsze sześć miesięcy mieszkała w apartamencie bliżej centrum miasta, potem znalazła ten dom i zako¬chała się w nim, mimo jego ponurej historii. David dostał szału, kiedy Sam kupiła dom i zaczęła zapuszezać korzenie. Zamieszkała w miejscu, w którym kiedyś popełniono morderstwo..

Morderstwo, które zostało wykryte, przypomniała sobie. Zbrodnia w afekcie.

Usiadła na ławeczce pod parasolem, otworzyła puszkę coli i prze¬rzuciła kilka stron pachnącej pleśnią książki. Może szukała za daleko; może telefony Johna nie miały nic wspólnego z dziełem Miltona? Miała jednak przeczucie, że istniał jakiś związek, choćby niewielki, między tymi dwoma rzeczami.

Pelikany i mewy latały jej nad głową. Sam przeglądała książkę. Sza¬tan i jego armia zostali wrzuceni do piekieł i do płonącego jeziora.

– "Lepiej być panem w Piekle niż sługą w Niebie" – wyszeptała, czy¬tając słowa Szatana. – A to dopiero zdanie. – Spojrzała na kota, który próbował złapać motyla lecącego nad wodą. – Tak, wiem. Chyba prze¬sadzam. – Szybko przerzucała strony i zastanawiała się, czy źle zinter¬pretowała słowa mężczyzny.

Zatopiła się lekturze, popijała colę i wygrzewała się w ciepłym słoń¬cu. Pszczoły brzęczały, gdzieś w dole ulicy kosiarka ścinała trawę, a mops pani KilIingsworth zaczął szczekać jak szalony, prawdopodobnie na wie¬wiórkę lub jakieś dziecko na rowerze. Zakasłał i zakrztusił się silnik ja¬kiejś łodzi. Sam nie zwracała na to uwagi. Czytała i wyobrażała sobie sceny, które Milton opisał ponad Jrzysta lat temu.

Słońce stało już nisko, kiedy podniosła głowę i zobaczyła łódź; nie jakąś łódź. Tę samą, która stała przed domem Mila Swansona. Tę, którą mogła widzieć na jeziorze tamtej nocy. Żagle były opuszczone i łódź płynęła na włączonym silniku, który zakasłał kilka razy, zgasł, znowu się zakrztusił i chyba zamarł na dobre.

Przy sterze kręcił się mężczyzna i starał się doprowadzić łódź do brze¬gu. Tym razem pani Killingsworth chyba się nie myliła. Nawet z daleka Sam zauważyła, że był wysportowany, silny i przystojny. Miał rozpiętą koszulę, która trzepotała na wietrze, a słońce świeciło wprost na szero¬ką, opaloną klatkę piersiową. Obcięte dżinsy wisiały mu luźno na bio¬drach, a mięśnie ud naprężały się przy każdym ruchu. Jego skóra błysz¬czała od potu. Miał ciemne, gęste włosy. Spoza ciemnych okularów nie widać było oczu. Tuż przy jego nodze, na pokładzie, leżał pies, miesza¬niec, jak sądziła, owczarka niemieckiego.