– To jedno z nich.
Przełknęła z trudem.
– Przypuszczam, że… musiał mieć oryginał.
– Jak pani sadzi, dlaczego zrobił dziury? -.zapytał, mrużąc oczy.
– Żeby mnie śmiertelnie przestraszyć – powiedziała. – I tak na marginesie – udało mu się.
– Czy chociaż raz powiedział coś o oczach lub o czymś, co pani mogła widzieć?
– Nie… niczego takiego nie pamiętam.
– Potrzebne mi będą kopie taśm z pani progralhu.
– Załatwię je dla pana…
– Zabiorę oryginał listu, zdjęcie i taśmę z posterunku w Cambrai.
– W porządku.
– Czy na razie mogę wziąć te kopie?
– Proszę•
Ostrożnie schował list, kopertę i zdjęcie do plastikowej torby, i zapy¬tał, czy może się rozejrzeć po domu. Nie miała pojęcia, czego szukał, ale oprowadziła go i kiedy wrócili do salonu, zapadał już zmrok. Zapaliła lampę przyoknie i wsłuchiwała się w cykanie świerszczy, bzykanie komarów, podczas gdy Bentz usadowił się na kanapie. Uswola na krześle 'po prze-. ciwnej stronie stołu. Nad ich głowami wolno kręcił się wiatrak.
– Niech mi pani teraz opowie wszystko od początku – rzekł Bentz i położył mały magnetofon na szklanym blacie.
– Mówiłam już wszystko w komisariacie.
I – Wiem, ale chcę usłyszeć relację z pierwszej ręki.
– Dobrze. Cóż… – potarła dłońmi kolana – 'wszystko zaczęło się kiedy wróciłam z Meksyku… – Zaczęła opowiaaq~ całą historię o tym: jak straciła dokumenty w wypadku w Meksyku. Potem jeszcze raz wy¬jaśniła, jak dostała list i jak znalazła wiadomosc na automatycznej se¬kretarce. Na koniec jeszcze raz opisała telefony doradia… Wspomniała, że zdawało jej się, że ktoś obserwuje dom, ale potem uznała to za przy¬widzenia. Bentz przez cały czas zapisywał w małym notatniku wszyst¬ko, co mówiła.
– Czy ktoś już kiedyś pani groził?
– Nigdy tak osobiście – powiedziała. – Zawsze zdarzająsię telefony od wariatów. Zależy od miejsca, ale większości z nich udaje się wyłapać. Od czasu do czasu, ktoś się przemknie przez kontrolę.
– Zna pani kogoś, kto chciałby panią skrzywdzić lub przestraszyć?
– Nie – powiedziała, chociaż pomyślała o Davidzie.
– A rodzina?
– Nie mam zbyt wielu bliskich – przyznała – Mój ojciec jest emerytowanym agentem ubezpieczeniowym i mieszka w Los Angeles, w do¬mu, w którym się wychowałam. Moja matka nie żyje, a brat… zniknął jakiś czas temu. Mija już chyba z dziesięć lat. Odszedł,jak zmarła mama. Nie miałam od niego żadnych wiadomości. Nie wiem, być może też nie żyje. – Splotła palce i poczuła ten sam smutek, który ogarniał ją zawsze, kiedy myślała o Peterze. Jako dzieci byli sobie bliscy, a kiedy dojrzewali, coraz bardziej oddalali się od siebie, a kiedy dorośli, nie mieli już ze sobą nic wspólnego.
– Proszę mi podać ich imiona.
– Słucham? Ach tak. Ojciec ma na imię Bill, to znaczy William Matheson, a mój brat, Peter, Peter William. Ojciec ma tylko jedno imię.
– Adres?
Podała go i wyjaśniła, że ma przyjaciół rozrzuconych po całym świe¬cie, kilku kuzynów w zatoce koło San Mateo. Poza nimi nie ma żadnej rodziny.
– Była pani mężatką? Sam skinęła głową.
– Tak, ale to było dawno temu.
Uniósł brwi, jakby chciał ją zachęcić do mówienia.
– Byłam na pierwszym roku na uniwersytecie Tulane, kiedy pozna¬łam Jeremy'ego.
– Jeremy'ego Leedsa?
– Doktora Leedsa. Był moim profesorem. Uczył, to znaczy nadal uczy filozofii. – Zgłupiała i zakochała się w nim. Naiwna dziewczyna, którą oczarował niezwykły nauczyciel- przystojny, nietuzinkowy, o bły¬skotliwym umyśle i seksownym uśmiechu.
– Nadal wykłada wTulane? – zapytał Bentz i podniósł wzrok znad notatek.
– Z tego co wiem, tak. – Wyczytała kolejne pytania z jego oczu. ¬Nie rozmawiamy ze sobą od lat. Nie mieliśmy dzieci, on ożenił się po¬wtórnie zaraz po rozwodzie. Poza tym nic o nim nie wiem.
– Ale mieszkacie w tym samym mieście – zaznaczył Bentz.
– Nowy Orlean jest dość dużym miastem, aja wyjeżdżałam najakiś czas. Mieszkałam trochę w Houston.
– Była pani wtedy zamężna?
– Tak, ale małżeństwo już się rozpadało. Myślałam, że skończy się na separacji, ale wyszło inaczej. Zostałam w Houston i rozstałam się z mꬿem. – Wyjrzała przez okno. Nie chciała myśleć o tamtych czasach.
– Nie wyszła pani ponownie za mąż?.
– Nie. – Pokręciła głową i oparła się o poduszki. Popatrzyła na zegar wiszący nad łukowo sklepionym wejściem do kuchni i zdała sobie sprawę, że Ty odszedł ponad godzinę temu. Powiedział, że wróci dziś lub jutro. Skrzyżowała palce i miała nadzieję, że coś go zatrzyma. Nie wiedziałaby, jak wyjaśnić jego obecność policjantowi.
– Była pani z kimś ostatnio związana? – spytał Bentz.
Zaczyna się, pomyślała i zdała sobie sprawę, że nie chciała zawiadamiać policji właśnie dlatego, żeby nie mieszać w to Davida.
_ Nie, w tej chwili nie, ale miałam kilku partnerów od czasu rozwodu.
– Kogoś o imieniu John?
_ Tylko tych, których wymieniłam. Dawno temu. Od tamtej pory nikogo.
Znowu coś zanotował, a Charon wszedł do salonu jak ciemny cień i schował się pod stołem, zerkając spomiędzy nóg od krzeseł.
– To pani kot?
– Tak. Mam go od trzech lat.
_ A łódź? – Wyjrzał przez otwarty balkon ku nabrzeżu, gdzie stała przycumowana żaglówka Tya, widoczna jeszcze w zapadającym zmroku,
_ Nie moja. Znajomego… właściwie sąsiada – wyjaśniła, a policjant przestał pisać i gapił się na nią, jakby mu właśnie oznajmiła, że spadła z Księżyca.
– To ktoś obcy?
_ No, właściwie tak… Powiedział, że wróci po łódź dzisiaj albo jutro. Mieszka na końcu ulicy. Miał jakieś kłopoty z żaglami i silnikiem.
Bentz skrzywił się i zmarszczył czoło.
_ Niech pani posłucha, dam pani dobrą radę. Proszę zamykać drzwi, włączać system alarmowy, nie wychodzić samotnie i nie zaprzyjaźniać się z nieznajomymi, nawet z sąsiadami. – Przesunął sztywnymi palcami po włosach i odgarnął z czoła kręcone, brązowe kosmyki. Miała wraże¬nie, że chciał powiedzieć coś jeszcze, zrobić jej wykład, ale rozmyślił się. – Wie pani, o co chodzi. Ma pani jakiś wrogów?
– Wróg to poważne słowo. Wzruszył ramionami.
_ Jedyną osobą, jaka przychodzi mi do głowy jest Trish LaBelle, ale nie nazwałabym jej wrogiem, tylko rywalką. Pracuje w WNAB i prowa¬dzi program podobny do mojego. Kiedyś mówiło się o wojnie między nami, ale po prostu staramy się siebie unikać, jeśli jesteśmy na tym sa¬mym spotkaniu lub imprezie charytatywnej. Nie uważam jej za wroga i nie sądzę, żeby to ona kryła się za tą historią. To nie miałoby sensu, bo mimo że te telefony mnie przerażają, dzięki nim rośnie słuchalność. Lu¬dzi to intryguje. Zachowują się jak tłum zbierający się przy płonącym budynku albo gromadzący wokół wypadku na ulicy.
_ Uważa pani, że to może być ktoś z rozgłośni, kto stara się podnieść notowania?
_ W cale nie! To… chory pomysł. Kto straszyłby pracownika, żeby zwiększyć liczbę słuchaczy?
– Niech pani mi powie.
– Nie to miałam na myśli. Po prostu zrzucenie winy na Trish ma więcej sensu.
Nie odpowiedział.
– Jacyś inni ludzie są zazdrośni o panią? – zapytał. – Ktoś, kto czy¬ha na pani stanowisko? Ktoś, kto ma o coś do pani żal?
Znów pomyślała o Davidzie. Do diabła, dlaczego czuła, że musi go chronić?
– Nie mam pojęcia. Ostatnio nie było takiej osoby.
– A ten facet ze zdjęcia na biurku? – zapytał Bentz, jak gdyby czytał w jej myślach. – Powiedziała pani, że z nikim się nie spotyka, a trzyma pani na biurku zdjęcie jakiegoś mężczyzny i to nie ten sam, co na foto¬grafii maturalnej. Bo tamten to pani brat, prawda?