Выбрать главу

– A on przyjął to do wiadomości?

– Tak.

Ty skrzywił się, jakby nie do końca jej wierzył, ale nie spierał się.

Jeszcze raz rozejrzał się po pustym parkingu i znowu zerknął na Sam.

– Kim jest Annie Seger?

– Dziewczyna, która zadzwoniła do mojej audycji w Houston dziewięć lat temu.

– Ta sama, która zadzwoniła dziś w nocy?

– Tak się przedstawiła.

– Ale Annie nie żyje – przypomniał. – A ten zboczeniec, kimkolwiek jest, wini ciebie? Czy tak to wygląda?

– Tak – skinęła głową. – To pewnie ten facet, który dżwoni… John, czy jak mu tam. Zawsze mówi o grzechu i zadośćuczynieniu, i o tym, że jestem winna jakiejś zbrodni. Chociaż ostatnio traktuje mnie, jakbym była prostytutką albo kimś takim. To nie ma sensu i kupy się nie trzyma. Dzisiaj, kiedy zadzwonił po programie, powiedział mi, że umrę.

Ty zmrużył oczy.

– Robi się z tego poważna sprawa. Groził ci jakoś konkretnie?

– Tak.

– Do diabła. – Przeczesał palcami włosy. – Sądzisz, że to on zadzwonił i udawał kobietę… czy ma pomocnicę i razem… Może to spisek, żeby cię śmiertelnie wystraszyć?

– Nie mam pojęcia – przyznała i znowu poczuła się słabo. Nienawi¬dziła tego uczucia.

– Musimy jechać na policję.

– Wiem – powiedziała, chociaż nie miała najmniejszej ochoty. Była potwornie zmęczona i marzyła o tym, by wziąć gorącą kąpiel, wskoczyć do łóżka i spać całe wieki.

– Zadzwonię. – Sięgnął do kieszeni i wyciągnął telefon komórko¬wy. Sam przygotowała się na kolejne nieprzyjemne przejścia. Ile razy już była przesłuchiwana? Cztery? Straciła rachubę.

Jej prześladowca nadal był na wolności. Ty rozmawiał z oficerem dyżurnym, który obiecał, że policjanci, którzy pół godziny temu byli w rozgłośni, przyjadą zaraz na parking.

Dwóch mundurowych funkcjonariuszy pojawiło się po piętnastu minutach. Wjechali na parking z włączoną syreną i kogutem. Zadali kil¬ka pytań, sprawdzili samochód Sam, schowali list do plastikowej torby i wezwali ekipę, by zebrała odciski palców z mustanga i sprawdziła wnętrze samochodu. Szukali dowodów, a potem sprawdzili, czy można bezpiecznie jechać.

Zanim skończyli i odjechali, było po trzeciej. Ty miał zaciśnięte usta.

– Uważam, że powinienem odwieźć cię do domu. Zrobiło jej się miło, ale pokręciła przecząco głową. – Nie żartuj. Mogę prowadzić.

Ty nie chciał o tym słyszeć.

– Słuchaj, Samanto, ten, kto to zrobił, jest chory. Oboje o tym wiemy.

Włamał się do twojego samochodu dziś w nocy, czy nie? Skąd wiesz, czy czegoś nie uszkodził? Może spuścił płyn hamulcowy albo podłożył bombę? – Policja sprawdzała…

– Mogli czegoś nie zauważyć.

– Nie sądzę i nie zamierzam bać się własnego cienia. Nie mogę żyć w strachu. Jeśli zacznę się bać, przegram, a on zwycięży. O to mu właś¬nie chodzi, żeby przestraszyć mnie na śmierć, żeby mnie zdenerwować i wyprowadzić z równowagi. Gra ze mną w psychologiczną grę i jeśli mnie zabije, zabawa się skończy. Włamahie do samochodu… nie jest jak bliski kontakt z ofiarą. Ten facet dzwoni do mnie, wysyła mi listy i chce, żebym czuła, że jest w pobliżu. Nie spodobało mu się, że puści¬łam rozmowę przez głośniki. Chce intymnego kontaktu ze mną, chce być blisko i dostać się do mojej głowy. Wiem to i czuję.

– A czy wiesz albo czujesz, że facet mo'że być mordercą? Na litość boską, Samanto, groził, że cię zabije.

Sam myślała intensywnie i mimo upału pocierała nerwowo ramiona, zagryzała wargi i powoli zaczynała rozumieć mężczyznę, który nazywał siebie Johnem.

– Masz rację – przyznała. – Ale dopóki nie zapłacę za winy, dopóki nie zrozumiem, jakie grzechy popełniłam, nic mi nie zrobi. Ma bzika na punkcie religii, grzechu i zadośćuczynienia.

– Nie możesz ryzykować. Czy nie masz wystarczających dowodów, że facet jest niezrównoważony i może zrobić ci krzywdę? Oskarżył cię o morderstwo, obrzucił cię biblijnym bełkotem i może sam wierzy w stare prawo: oko za oko.

– Ale nie zrobi tego teraz. – Była zmęczona, ale pewna, że nie grozi jej bezpośrednie niebezpieczeństwo. John chciał ją sterroryzować. Pod¬niecał się, kiedy ją straszył i potem dzwonił do niej. Chciał, żeby błagała o przebaczenie. Spojrzała na samochód. – Nie martw się, dam sobie radę, bo zaczynam go powoli rozumieć..

– Uwierz mi, że nikt nie jest w stanie zrozumieć tego wariata. Chodź, odwiozę cię do domu.

– Naprawdę miło, że tak się o mnie troszczysz, ale nie trzeba. Je¬stem dużą dziewczynką, mówiłam ci – powiedziała i chociaż nie była pewna, czy nadal tak myśli, nie była przekonana, czy powinna pozwolić Tyowi na odgrywanie roli ochroniarza. Prawie go nie znała. Wyglądał na uczciwego faceta, ale to, że pojawił się zaraz po tym, jak zaczęła dosta¬wać telefony z pogróżkami, zaczęło ją zastanawiać. Boże, nienawidziła tego strachu. John pozbawił ją niezależności, ale zamierzała się bronić.

– Dobrze, więc sprawdzę samochód jeszcze raz, a potem będę je¬chał za tobą. Musisz mnie tylko podrzucić do mojego samochodu, a ja. upewnię się, że bezpiecznie dotrzesz do domu. Zgoda?

Była za bardzo zmęczona, żeby się dalej spierać. Co jej szkodzi, że odprowadzi ją do domu. Miał przecież po drodze.

– Zgoda, jeśli tego chcesz.

– Tak chcę. Masz latarkę?

– Pytajcie, a będzie wam dane – zażartowała i otworzyła bagażnik.

– To nie jest śmieszne, Sam.

– Ojej, miej trochę wiary i poczucia humoru. – Wyciągnęła zestaw awaryjny: flary, zapałki, znaki odblaskowe i latarkę. Przez kilka minut Ty sprawdzał pod maską i pod podłogą samochodu, na leżąco, czy wszyst¬ko w porządku. Świecił latarką po wahaczach i tłumiku. Obejrzał śruby na kołach, potem zapłon i kolumnę kierownicy. Kiedy skończył, pot wystąpił mu na czoło i spływał kroplami po twarzy.

– Jest tylko jeden sposób, żeby upewnić się do końca – powiedział i wyrwał jej kluczyki. – Odsuń się.

– Nie ma mowy. Nie pozwolę ci…

– Za późno. – Wślizgnął się na siedzenie. – Odejdź, bo mogę rozerwać się na kawałki.

– Nie wygłupiaj się.

– Sama mnie rozśmieszałaś. Wiara i poczucie humoru – twoje słowa.

– Jesteś niemożliwy.

– Słyszałem to już.

Widząc, że nie zamierza ustąpić, ze ściśniętym żołądkiem zrobiła kilka kroków do tyłu. Włożył kluczyk do stacyjki, przekręcił i silnik mustanga załapał za pierwszym razem. Ty nacisnął na pedał r silnik za¬ryczał. Z rury wydechowej wyleciały kłęby dymu, a ryk sześciu cylin¬drów stał się ogłuszający. Nic nie wybuchło.

– Myślę, że wszystko w porządku – powiedział przez otwarte okno. ¬Wskakuj. – Pochylił się i otworzył drzwi pasażera. Nie zamierzał zmie¬nić zdania, więc Sam podeszła bliżej i usiadła obok niego.

– Nie musisz być moją niańką -powiedziała, kiedy ruszyli w dół po rampie, na parter, a potem na ulicę, gdzie latarnie świeciły jasnoniebie¬sko i ruch był o tej porze niewielki.

– Zachowuję się jak niańka? – spytał, kiedy stanęli na światłach.

Serce Sam prawie zamarło. Było w nim coś, czego nie potrafiła zrozu¬mieć. To coś sprawiało, że była ostrożna, ajednocześnie nie umiała oprzeć się jego urokowi i ufała mu. Wnętrze samochodu zrobiło się czerwone od blasku świateł stopu. Dostrzegła jego wzrok, a w nim obietnicę, któ¬rej nie chciała rozumieć.