– Nie mam dzieci ani żony, ani narzeczonej. Nie byłem z kobietą od roku i jestem czysty. Możesz wierzyć lub nie, ale zwykle sam jestem o wiele bardziej ostrożny.
– Ja też.
– Właśnie, a ty? – zapytał i zdziwił się, że to ma dla niego znaczenie. Jakby chcieli tworzyć jakiś związek.
– Miałam chłopaka pół roku temu, ale odkąd przeniosłam się do Nowego Orleanu, rozstaliśmy się. – Westchnęła i spojrzała na niego nie¬samowitymi, zielonymi oczami. – Pojechaliśmy razem do Meksyku, ale nic z tego nie wyszło. Chciał, żebyśmy j:nów byli razem, ale nie jeste¬śmy.
– Jesteś pewna?
_ Tak. – Przechyliła głowę na bok. – Czy mi się śniło, czy mówiłeś coś o kawie?
– Jest kawa, ale rozpuszczalna. Mogę zrobić tak mocną, jak sobie życzysz.
– Wystarczy.
– No to zaraz będziemy wracać. – Kuchnia na łodzi składała się tylko zjednego palnika. Wyjął słoiczek z cukrem i nalał wrzątku do dwóch kubków.
– Ty?
_ Słucham? – Przerwał i spojrzał przez ramię. Owinęła się kocem, ale ramiona miała nagie i wyglądała cholernie seksownie.
_ Chciałabym, żebyś wiedział, że ja zwykle nie… – Rozejrzała się dookoła po małej kabinie i znów spotkała jego wzrok. – Nie jestem ko¬bietą, która sypia z facetami, których nie zna. – Odgarnęła włosy z twa¬rzy. – Nie wiem, co we mnie wstąpiło wczoraj w nocy.
– Nie mogłaś się mi oprzeć – powiedział i rzucił jej swój zabójczy, niepoprawny uśmiech.
_ Tak, to prawda – powiedziała z ironią, ale nie mogła zaprzeczać faktom. To, co zrobiła, było zupełnie nie w jej stylu. A może nie? Za¬wsze było w niej coś, co pchało ją na krawędź ryzyka, skłaniało do zro¬bienia niebezpiecznego kroku. Czasami chciała być taka jak brat. Peter nigdy nie postępował zgodnie z zasadami. Nigdy.
I drogo za to zapłacił.
Kiedy umarła ich matka i stracił źródło pieniędzy, zniknął i zjawiał się tylko od czasu do czasu, spłukany i pełen opowieści o życiu, jakie prowadził, w które Sam nie umiała uwierzyć.
Znalazła spódnicę. Była strasznie pognieciona. Fatalnie. Robiąc sobie wyrzuty o wczorajszą noc, zaczęła się ubierać. Nie mogła nawet zwalić wszystkiego na wino. Owszem, była zmęczona i spięta, i poczuła ulgę, kie¬dy zobaczyła go na ganku, ale żeby aż tak się zatracić – to nie było w jej stylu. Nie rozmawiali o dawnych miłościach, o bezpiecznym seksie ani o emocjonalnym przywiązaniu, jakie powstaje, gdy dwoje ludzi idzie ze sobą do łóżka. Gdyby ktoś z jej słuchaczy zadzwonił i przyznał się, że wylądował w łóżku z prawie obcą osobą, to doktor Sam ostro by go skrytykowała.
Zapinała spódnicę, kiedy pojawił się Ty, niosąc dymiące kubki z kawą.
_ Proszę, moje słoneczko – powiedział i podał jej kubek. – Chyba pój¬dę na górę. Powinniśmy już odpłynąć. O, jeszcze jedno. – Dotknął kubkiem jej kubka, jak przy toaście. – Za grę w prawdę i wyzwania. – W kącikach jego oczu pojawił się uśmiech, a Sam poczuła drżenie w sercu.
Ty wypił łyk kawy i wszedł na schody.
– Może następnym razem zabawimy się w listonosza.
– A może w butelkę?
– Albo w lekarza.
– Znasz wszystkie zabawy – odezwała się oskarżycielskim tonem i ruszyła za nim na pokład, gdzie wiał silny wiatr, a promienie słońca przeświecały przez gęste chmury. Ty szybko wyciągnął kotwicę, rozwi¬nął żagle i poprowadził łódź przez szarą wodę. Tego ranka jezioro było bardziej wzburzone i kawa zakołysała się w kubku, gdy Sam chciała się napić i jednocześnie utrzymać równowagę. Poznała wybrzeże Cambrai i uśmiechnęła się, kiedy Ty skierował się do jej domu, do pomostu wśród wielkich dębów.
– Opowiedz mi o swojej książce – poprosiła, kiedy zwolnił i zrzucił żagle. – Co powiedziałeś Melanie? To połączenie Zaklinacza koni i… – Milczenia owiec. Żartowałem. Właściwie piszę o kilku sprawach, z którymi miałem do czynienia jako gliniarz.
– Byłeś policjantem? – zdziwiła się.
– W jednym z poprzednich wcieleń.
– Więc twoja książka to opowieść kryminalna?
Zawahał się.
– Raczej fikcja oparta na faktach. – Ty wyprowadził łódź na płytsze wody, zmarszczył brwi i Sam poczuła, że jest coś, o czym nie chce jej powiedzieć.
– I jak ci idzie?
– Chyba dobrze, ale mam drobne kłopoty.
Nic jej to nie wyjaśniło.
– Gdzie byłeś gliną? – zapytała.
– W Teksasie.
– W policji konnej?
– Nie, w wydziale zabójstw. Wyobrażasz to sobie? – Podszedł do zwoju lin i wyrzucił za burtę obijacze tak, żeby łódź nie obtarła się o belki pomostu. Potem przywiązał cumę. – Odprowadzę cię do domu.
– Nie trzeba. Dam sobie radę. Przecież to mój dom i jest środek dnia.
– Będę miał spokojne sumienie – powiedział i ruszył w stronę werandy na tyłach domu, ignorując wszelkie protesty z jej strony. Drzwi balkonowe nie były zamknięte, bo tak,je zostawili w nocy. System alar¬mowy nie był włączony, bo Sam, zbyt zajęta Tyem, nie pomyślała o tym i nie spodziewała się, że tak długo ich nie będzie.
Popełniła błąd.
Charon siedział pod krzesłem w jadalni i miała wrażenie, że w domu jest jakoś dziwnie… coś było nie tak.
Sam poczuła, jak skóra cierpnie jej na głowie.
_ Może jestem zmęczona, ale wydaje mi się… Mam wrażenie, że ktoś tu był. – Przejrzała się w kanciastym lustrze na szafce i zobaczyła, że jest strasznie potargana. – Może coś mi się zdaje.
Ty chwycił jej wzrok w lustrze. Miał pochmurne spojrzenie i zaciśniętą szczękę, porośniętą jednodniowym zarostem.
– Sprawdźmy.
Wmawiała sobie, że przesadza. Sprawdziła parter i nie znalazła ni- czego niepokojącego.
Wszystko było jak nale;ży, a jednak dom pachniał inaczej, coś się zmieniło w atmosferze. Weszli razem na schody, a deski skrzypiały im pod stopami. W sypialni kręcił się wiatrak.
Poczuła, że coś jest nie tak… coś było nie w porządku, ale pokój i łazienka były puste. Sprawdzili wszystkie pokoje i szafy, ale wszystko było w porządku.
_ Chyba mi się zdawało – powiedziała bez przekonania. Zeszli na dół, a Charon wyszedł wreszcie spod stołu.
– Dasz sobie radę? – spytał Ty.
_ Tak. Oczywiście. – Nie zamierzała czuć się zagrożona we własnym domu.
– Zamykaj drzwi i włącz alarm.
_ Dobrze – obiecała, kiedy wyszli na zewnątrz. Wypogodziło się i chmury zaczęły znikać. Robiło się cieplej, a na wodzie błyszczało słońce.
– Zadzwonię do ciebie później – przyrzekł.
– Nic mi nie będzie.
– Ale może ja będę tego potrzebował.
Roześmiała się, a Ty wziął ją w ramiona i potarł nosem o jej nos.
_ Bądź rozsądna, Sam. – Potem pocałował ją tak mocno, że poczu¬ła, jak łaskocze ją zarostem i ogrzewa ciepłem warg. Przez głowę prze¬leciały jej wspomnienia poprzedniej nocy, ki~dy język Tya dotknął jej ust. Westchnęła, gdy poczuła, że się odsuwa.
– Dzwoń, kiedy zechcesz.
Wyszedł. Jednym skokiem pokonał werandę i pobiegł przez rozświetlony słońcem trawnik na pomost, przy którym kołysał się "Świetlisty anioł". Odepchnął się od brzegu, odpłynął i Sam, stojąc pod daszkiem na werandzie, patrzyła jak znika za cyplem.
Charon wszedł za nią po schodach, poczekał, aż wzięła prysznic, a potem podreptał za nią do szafy, z której wyjęła szorty i koszulkę. Za¬pinała pasek i już miała założyć stare tenisówki, kiedy zerknęła na ko¬modę. Druga szuflada była lekko odsunięta. Prawie niezauważalnie.
Znów pomyślała, że cośjej się zdaje, i że sama takjązostawiła. Prze¬szła przez pokój i domknęłają. Po chwili zastanowienia otworzyła zno¬wu. W środku trzymała bieliznę; koszulki, staniki, gorsety i bikini. Bra¬kowało czerwonego kompletu. Miała takie dwa, ale żadnego nie zakładała od miesięcy… Czerwony zniknął.