– Daj mi dwadzieścia minut. Niech nikt niczego nie dotyka.
– Przecież wiem – oznajmił Montoya i się rozłączył. Bentz był ciekaw, dlaczego to nie on pierwszy dostał wezwanie. Odłożył słuchawkę, złapał parę dżinsów, które rzucił w nocy na łóżko, i wyciągnął buty spod komody. Nie za~racał sobie głowy skarpetkami. Wciągnął jakąś koszul¬kę• Jednym ruchem zgarnął z nocnej szatki kluczyki, odznakę, kaburę i glocka. Szybko założył marynarkę i wcisnął na głowę czapęczkę Saint¬sów. Popędził schodami do wyjścia.
Była druga trzydzieści w nocy i upał nie do wytrzymania. Po kilku mi¬nutachjuż był spocony. Podbiegł do samochodu, włączył silnik i zapiął pasy.
Następna martwa kobieta.
Nie powinien tak się przejmować doktor Sam.:…- pomyślał – i tymi cholernymi listami z pogróżkami. Przynajmniej nie wtedy, kiedy w mie¬ście zdarzały się morderstwa, które powinny zostać rozwikłane.
Tylko że te zabójstwa mogły mieć jakiś związek z doktorką z radia. Opony zapiszczały, kiedy zbyt szybko wziął zakręt. Wszedł na poli¬cyjną częstotliwość i usłyszał meldunek o kłopotach w dzielnicy fran¬cuskiej. Podali adres i Bentz wiedział, który to budynek. Chodziło o WSLJ. Był już pewien, że to znów problemy pani psycholog. Poczuł ucisk w żołądku i pomyślał, że John ostrzegł ją i znów zaatakował.
Czekała go ciekawa noc.
Pędził jak szalony i po chwili dotarł pod adres podany przez Mon¬toyę i zaparkował pomiędzy dwoma radiowozami. Noc pyła lepka i pra¬wie bezwietrzna. Pot płynął mu po plecach, gdy przepychał się przez tłum, który zdążył się zebrać wokół wielkiego starego bloku.
Znalazł mieszkanie na drugim piętrze i wszedł do środka.
Wszędzie kręcili się ludzie z ekipy dochodzeniowej. Policyjny foto¬graf robił zdjęcia martwej kobiety, która leżała twarzą w dół, na dywa¬nie. Była naga i miała ogoloną głowę, a na czaszce, pod resztkami wło¬sów, widać było szramy. W jednej dłoni ściskała gruby czarny kosmyk, a wokół, oprócz odoru śmierci, unosił się dziwny słodki zapach. Miała gładką skórę koloru kawy.
Rozejrzał się i doszedł do wniosku, że mają do czynienia z nowym mordercą.
– To wszystko nie tak – mruknął o siebie. Żołądek miał skurczony, a szczękę zaciśniętą, kiedy patrzył na rozłożoną na dywanie ofiarę.
– Nie musisz mi mówić. – Montoya stanął obok fotografa i usłyszał słowa Bentza.
Bentz kucnął i kołysał się na piętacl1. Dotknął kosmyka włosów, któ¬ry kobieta ściskała w palcach. Był tłusty i pachniał mdło olejkiem pa¬czuli, jak w kamasutrze. O co w tym wszystkim chodzi?
– Kim ona jest? – Bujając się na piętach, Bentz spojrzał w górę na Montoyę•
– Cathy Adams,jak wynika z prawa jazdy. Znanajako Cassie Alexa albo księżniczka Alexandra.
– Dziwka?
– Trochę prostytutka, trochę studentka z Tulane, tancerka erotyczna z Playlandu.
Bentz znał ten lokal. Klub z nagimi tancerkami na Bourbon Street. Wyprostował się i rozejrzał po pokoju. Był czysty, uporządkowany, a meble, choć stare, były przyzwoite. Na ścianach wisiało kilka obraz¬ków, a nad fotelem zobaczył zdjęcie Mal1ina Luthera Kinga. Tuż nad jego głową wisiał portret Chrystusa.
– To jej mieszkanie?
– Tak. Właścicielka mówi, że mieszkała z chłopakiem, który był jednocześnie jej alfonsem, ale on – Marc Duvall – wyprowadził się trzy tygodnie temu po jednej z pijackich awantur. Jak zwykle, ona dzwoni na 911, ale zanim gliniarze przyjeżdżają, uspokaja się i mimo, że ją pobił jak diabli, nie składa skargi i twierdzi, że to pomyłka. Faceta aresztują, ale wychodzi za kaucją. W końcu posłała go do diabła, zniknął i nikt go od tamtej pory nie widział. Właścicielka miała dość awantur i kazała jej się wynosić. Powiedziałem, żeby szukali tego Marca, ale chyba wyje¬chał z miasta, a być może i z kraju.
Bentz nadal oglądał miejsce zbrodni.
– Tego nie zrobił nasz facet – powiedział. Pochylił się raz jeszcze, żeby lepiej obejrzeć denatkę. Sądząc po sinych śladach na szyi, została uduszona, ale znaki były inne niż u pozostałych.
– Wiem. To jest lepsza dzielnica, nie ma banknotu z zamazanymi oczami, ani włączonego radia i udusił ją innym narzędziem.
– Wszystkie pozostałe ofiary były białe – mruknął Bentz.
– Ta też była prostytutką i zginęła w swoim mieszkaniu, i leży w dziwnej pozycji – wskazał Montoy~… Miał rację. Nikt nie upadłby na podłogę twarzą w dół z ramionami rozłożonymi nad głową, nogami ra¬zem, obciągniętymi palcami i kosmykiem własnych włosów w dłoni.
Leży inaczej, pomyślał Bentz i spojrzał na,brązową skórę Cathy Adams. Ciekawe czy miała dzieci? Może męża? Albo rodziców, którzy jeszcze żyli? Zacisnął szczęki.
– Sprawdź, jaką ma rodzinę, przyjaciół, innych facetów. Dowiedz się, gdzie jeszcze pracowała. Pogadaj z innymi dziewczynami i z wła¬ścicielem klubu.
Montoya kiwnął głową i popatrzył w dół, na kobietę.
– Może nasz facet wymyślił coś nowego albo zmienił się i dlatego wszystko wygląda inaczej?
– Jest zupełnie inaczej, Reuben. – Bentz zmartwił się tym, co mu przyszło do głowy. – Założę się, że mamy nowego mordercę, który być może naśladuje pierwszego.
– Dwóch? – Montoya sięgnął do kieszeni marynarki i wyciągnął paczkę marlboro. Wysupłał jednego, ale nie zapalił. – Nie. Nie ma ich tak wielu. Może stanowią dziesięć procent zabójców.
– Coś koło tego.
– Więc jak często się to zdarza?
– Rzadko, dzięki Bogu, ale zdarza się… – Bentz ruszył przez mieszkanie i zapach paczuli się ulotnił.
Sypialnia Cathy była tak samo porządna jak salon. Pościel na łóżku nawet nie została poruszona, a w łazience pełno było kobiecych rze¬czy – rajstopy wisiały na rurze od prysznica za czystą zasłoną, a na kra¬wędzi wanny stał szampon i odżywka. Przez chusteczkę otworzył szaf¬kę z lekami i znalazł tam tubki i słoiczki z kosmetykami, leki bez recepty, plastry i tampony. Jedyne, co wskazywało najej zawód, to pudło prezer¬watyw obok tabletek Alka-Seltzer. Nie było żadnych leków na receptę ani żadnego śladu narkotyków.
W niedużej szafce leżały świeże ręczniki, a środki czyszczące stały pod umywalką.
Bentz doszedł do wniosku, że widział wszystko, co trzeba, i ruszył do wyjścia. Za drzwiami zebrał się tłumek ciekawskich, powstrzymywa¬ny przez policjantów w cywilu.
– Oczyśćcie to miejsce – powiedział Bentz do kobiety dowodzącej ekipą dochodzeniową.
Rzuciła mu pełne dezaprobaty spojrzenie.
– Mówi pan tak, jakbyśmy nic nie robili jak należy i źle zbierali dowody. Bez przesady.
Bentz podniósł rękę.
– Przepraszam.
– Niech pan się tu nie kręci. Im szybciej skończymy, tym prędzej dostanie pan swój raport.
– Takjest. – Obaj z Montoyą wyszli z mieszkania i przecisnęli przez zgromadzony w holu tłum. – Przesłuchałeś wszystkich?
– Już nad tym pracuję. – Montoyi można było zarzucić wszyst¬ko, prócz lenistwa. – Jak na razie nikt nie zauważył niczego niezwy¬kłego.
– Chcę zobaczyć zeznania tak szybko, jak to możliwe. Zadzwoń do laboratorium. Niech się pospieszą. Upewnij się dwa razy, czy nie było włosów z peruki, czy porównali nasienie, ślady krwi i włosów, które mamy z innych spraw, nawet z tych zamkniętych – nie tylko o mOl'der¬stwo, ale gwałty i napady z ostatnich pięciu lat.
– Trudny rozkaz – stwierdził Montoya, kiedy wreszcie wydostal i się z tłumu..
Jeden policjant przesłuchiwał mieszkańców, drugi trzymał ich z dala od miejsca zbrodni.
– Wcale nie taki trudny. Mamy komputery i FBI. – Potarł kark i zerknął raz jeszcze w stronę mieszkania Cathy Adams. – Gdzie są federalni?