– Wydawało mi się, że jesteś… – Pieścił jej piersi, kciukiem drażnił sutki i znów ją podniecał. Z trudem zbierała myśli. – Myślałam, że je¬steś… straszny i niebezpieczny.
– Podoba mi się to..
– Nie wiedziałam, czy mogę ci zaufać.
– Nie powinnaś.
– Ale… okazałeś się…
– Porywający?
– Cholemie.
– Więc chybajesteśmy kwita – powiedział i zaczął rozpinać spodnie.
Samanta patrzyła. Kiedy Ty zsunął spodnie, znowu poczuła tę zniewala¬jącą wilgoć między nogami.
– Widzisz… wcale nie jestem wspaniałomyślny. – Osunął się na nią, całując jej brzuch i piersi.
Jego język był wszędzie – smakował i poznawał, posuwając się w górę. Pozostawiał na jej skórze mokry i ciepły ślad.
– Żadna kobieta nie ma prawa wyglądać tak dobrze jak ty.
– Co ty powiesz? – odpowiedziała z trudem.
– O, tak.
– Może powinnam to samo powiedzieć o tobie: żaden mężczyzna nie ma prawa robić tego, co ty robisz ze mną.
Zaśmiał się gardłowo…
– Pochlebstwa tylko wpędzą cię w kłopoty.
– Już jestem w kłopotach.
– Więc odrobina więcej nie zaszkodzi – powiedział i ustami odnalazł jej usta i sięgnął głęboko. Rozsunąłjej kolana i gdy ją całował, wszedł w nią jednym pchnięciem i wycofał się powoli.
Owinęła mu głowę ramionami i uniosła biodra, pragnąc go więcej, chcąc być z nim. Zamknęła oczy i zapomniała o swoim strachu.
– Moja dziewczynka – powiedział i znowu wszedł w nią mocno, po¬tem jeszcze i jeszcze raz. Oddychał coraz szybciej, pocił się, a ich serca biły jednym, szybkim rytmem. Poruszała się razem z nim, przyciskała wargi do jego warg, wyginała plecy. Jego oddech jeszcze przyspieszył, czuła każdy mięsien, kiedy w nią wchodził, i w końcu poddała się. Jej ciało naprężyło się, a Ty krzyknął głośno i upadł na nią spocony. Potem trzymał ją w objęciach, a przez okno padało na nich światło księżyca. Wiedziała, że straciła głowę dla tego tajemniczego, interesującego, ob¬cego mężczyzny. Co gorsza, nie była pewna, czy może obdarzyć go za¬ufaniem.
Sam była pogrążona we śnie. Leżała w jego łóżku i zapomniała o ca¬łym świecie, a światło księżyca wpadało przez otwarte okno i oświetlało jej twarz. Zdumiony Ty poczuł nagle, że zależy mu na niej bardziej, niż powinno, i że może nawet jest bliski zakochania się w niej.
Żałosny, chory sukinsyn, pomyślał o sobie. Wykorzystał ją i przez to wpakował się w kłopoty. Teraz wszystko było jasne. Nie miał powodu udawać, że jest inaczej. Uważał ją za środek do celu i teraz czuł się jak świnia. Ostrożnie wysunął się zjej objęć. Mruknęła przez sen i obróciła się na bok, nie otwierając oczu. Pościel była pomięta, a pokój pachniał lekko jej perfumami i seksem. Nie miał zamiaru kochać się z nią, ale nie umiał się powstrzymać. W tym tkwił problem – on, który zawsze był ostrożny, jeśli chodzi o kobiety, facet, który bronił swoich interesów i swojego serca, poddawał się, kiedy był przy niej. Przyglądał się rysom jej twarzy, cieniom rzęs na policzkach i lekko rozchylonym ustom.
Odwrócił wzrok i przypomniał sobie, że ma coś do zrobienia, coś, o czym ona nie może się dowiedzieć. Miał wyrzuty sumienia. Założył tylko szorty i darował sobie koszulę.
Czerwone cyfry na tarczy zegara wskazywały czwartą trzydzieści.
Jeśli się obudzi, w razie czego będzie miał wymówkę, że musiał wypu¬ścić psa. Popędził na dół, a Sasquatch za nim.
Po cichu -otworzył frontowe drzwi. W niebieskim świetle latarni nie zauważył nikogo. Noc była spokojna, a o tej godzinie, tuż przed świtem, cały świat był pogrążony we śnie. Jeszcze za wcześnie na poranną gazetę i na zapalone światła w domach przy ulicy. Nikt nie biegał, wąską ulicą nie sunęły samochody. W tej części Cambrai był jeszcze środek nocy.
Sasquatch obwąchiwał coś przed domem, a Ty podszedł do końca podjazdu i zatrzymał się pod magnolią, która rosła przy skrzynce pocztowej. Światło latarni nie dochodziło przez gęste liście i drzewo rzucało czarny cień. Ty czekał i wytężał wzrok w ciemnościach. Nasłuchiwał.
Po kilku sekundach zza krzaków wyłoniła się jakaś postać; ubrana na czarno, przygarbiona. Andre Navarrone doskonale wtapiał się w noc.
– Niezła pora na łażenie po ogródku – powiedział szeptem.
– Nie mogłem inaczej. – Ty zerknął na dom, a potem na człowieka, którego znał pół życia, gliniarza pracującego teraz jako prywatny detek¬tyw. Współpraca Navarrone'a z policją w Houston była krótka i burzli¬wa. Nie nauczył się nigdy, że praca agenta wywiadu w czasie wojny w Za¬toce to nie to samo, co praca policjanta W mieście. Zaczął działać na własny rachunek i szło mu świetnie.
Ty spojrzał przyjacielowi w oczy.
– Potrzebuję twojej pomocy.
– Domyśliłem się. Inaczej byś nie dzwonił. – Navarrone uśmiech-nął się złowieszczo i wyszczerzył bjałe zęby. Nie pytał, czego chce Ty. Właściwie nigdy o nic nie pytał.
I jeszcze nigdy go nie zawiódł.
Sam przewróciła się na bok i poczuła, że cośjest nie tak. Leżała w cu¬dzym łóżku… tak, teraz jej się przypomniało. Westchnęła zadowolona i uśmiechnęła się. Była z Tyem, chociaż z początku tego nie chciała. Zaczęła przypominać sobie dotyk jego ciepłej skóry, jego smak, to że wiedział, jak ją dotykać… Sięgnęła za siebie i poczuła zimne przeście¬radła. Miejsce obok było puste.
Odwróciła się, zamrugała gwałtownie i oparła się na łokciu. Była sama. Tam gdzie jeszcze przed chwilą leżał Ty, został wgnieciony ślad, ale pościel była zimna. Może poszedł do łazienki, napić si'ę, albo… wy¬prowadzić psa. Na pewno wyszedł z psem.
W ciemnościach znalazła halkę i założyłają. Przez otwarte okno usły¬szała jego przytłumiony głos" szept, którym Ty, jak sądziła, popędzał psa. Kiedy wyjrzała na zewllątrz, na trawniku pomiędzy domem ajezio¬rem nie zobaczyła ani jego, ani psa. Zaciekawiona zeszła na dół, gdzie światło latarni padało na biurko. Dzięki niej mogła przejść przez pokój bez zapalania światła.
W kuchni ochlapała twarz wodą i przeczesała palcami włosy, a po¬tem wyjrzała przez okno na ulicę. Pusto. Ale Ty musi być gdzieś w po¬bliżu. Nie wierzy-la, że zostawiłjąsamąpo tym,jak przyjechał do miasta niczym rycerz i uparł się, żeby nie nocowała u siebie. Poza tym była pewna, że słyszała jego głos. Popatrzyła w ciemność i kątem oka do¬strzegła jakiś ruch. Sasquatch wyszedł zza rogu i podreptał na drogę. Usiadł pod drzewem i wyczekująco spojrzał do góry. Kolejny ruch. Pod drzewem stał mężczyzna… nie, było ich dwóch. Jednym musiał być Ty ¬w przeciwnym razie pies zareagowałby inaczej.
Samanta zagryzła usta. Ty i kto? W stał w środku nocy, żeby się z kimś spotkać, z kimś, o kim jej nie wspomniał. Zmrużyła oczy i oparła się o zlewozmywak. Patrzy-la tam, gdzie w gęstych ciemnościach, w słabym świetle księżyca stali~dwaj ludzie.
Jednym z nich był Ty. Z kim rozmawiał tak po cichu w środku nocy?
Co było na ty le ważne, żeby wyciągnąć go o tej porze na dwór? Naszły ją ponure podejrzenia. Policja sugerowała jej, że nie powinna ufać niko¬mu, szczególnie ludziom, których prawie nie zna.
Zdawało jej się, że Ty chce jej dobra. Pojawił się w rozgłośni, kiedy przyszło mu do głowy, że Sam może go potrzebować. Upierał się, żeby odwieźć ją do domu, sprawdzał wszystko, żeby upewnić się, że jest bez¬pieczna. Dlatego była u niego dziś w nocy. Chyba się nie myliła?
Czyżby tylko udawał?
Zastanawiała się, czy nie wyjść na zewnątrz i nie zażądać odpowie¬dzi, ale po namyśle postanowiła poczekać w domu i kiedy Ty wróci, za¬pytać go, co jest grane.