Rozdział 25
,-… to na pewno nie jest ten sam facet, chyba że ma podwójną osobo¬wość – powiedział Norm Stowell, dzwoniąc z telefonu komórkowego, gdzieś z Arizony. Bentz nie był zdziwiony. Sam doszedł do wniosku, że ma do czynienia z dwoma mordercami. Popatrzył na zdjęcia na ekranie komputera i uznał, że obie sprawy można rozdzielić. Norm mówił da¬lej: – Wiemy, że sprawcy się zmieniają. Kiedy morderca odkrywa, co go podnieca, zmienia delikatnie podejście, ale pewne ślady pozostają za¬wsze takie same. Masz do czynienia z dwoma facetami. Jedenjest nieźle popaprany – nie obchodzi go, że zostawia ślady, ma gdzieś, że go znaj¬dziesz po włosach, odciskach palców czy nasieniu. Ale ten drugi jest czysty, porządny i ostrożny. Na sto procent masz dwóch sprawców.
– Tego się obawiałem – powiedział Bentz i rzucił raport o włosach z peruki na biurko.
– Prześlę ci profile obu zabójców, jak tylko dotrę do domu. Tylko uprzedzam, wyślę kopię do naszego agenta. Wygląda na to, że twój partner nie był do końca szczery z federalnymi i chłopcy nie są zado¬woleni.
– Porozmawiam z nim. Montoya jest trochę zielony, ale jest niezły.
– Skoro tak mówisz. – Norm, nie był pod wrażeniem, ale mało co mu się podobało. Wyglądał staro, jak na swój wiek – niski, krępy m꿬czyzna, który zawsze strzygł się najeża, tak jak wtedy, gdy służył w for¬cie Lewis trzydzieści lat temu. – Zacznijmy od tego, który zabił Bellechamps i Gillette. Musisz szukać faceta dobrze po dwudziestce lub około trzydziestki. Nie był notowany, więc nie martwi się o odciski palców, płyny ustrojowe ani włosy. Coś spowodowało, że zaczął zabijać. Jakieś silne przeżycie,emocjonalne. Ma pracę, ale niezbyt dobrą, i jest dość inteligentny. Pochodzi z trudnej rodziny. Ma poczucie opuszczenia lub głęboko zakorzenioną nienawiść do jakieś kobiety w rodzinie – matki, macochy, starszej siostry albo babci. Mógł być seksualnie molestowany, może coś podpalił, torturował zwierzęta albo młodsze dzieci. Prawdo¬podobnie moczył się w nocy i coś mu się niedawno przytrafiło, coś du¬żego, co spowodowało, że zaczął mordować. Może stracił pracę, dziew¬czynę albo rodzinę, która być może dawała mu pieniądze na utrzymanie.
– Niezły typek – mruknął Bentz.
– Niebezpieczny jak diabli. Może mieszkać sam, ale równie dobrze może być żonaty albo mieć dziewczynę. Jeśli z kimś mieszka, ten ktoś jest w niebezpieczeństwie. Facet robi się coraz bardziej agresywny, Rick. Być może będziesz musiał powiadomić opinię publiczną. Ze względu na bezpieczeństwo. Może ktoś zna człowieka, który ostatnio dziwnie się zachowuje – jest na przykład podenerwowany. Może pije albo bierze narkotyki. Poza tym,jeśli ma kobietę, to ona powinna zdawać sobie spra¬wę, co jej grozi. Jeśli zaś wie, co on robi? Wiadomo, że kobiety wemo¬cjonalnej pułapce chorych związków, czasem biorą udział w zbrodniach swoich partnerów. Taka kobieta może coś widziała albo sama cierpiała z powodu jego gwałtowności. Potencjalnie może być jego kolejnym ce¬lem – chyba że go wyda w ręce policji.
Bentz pomyślał, że to mało prawdopodobne. Prawie niemożliwe.
– Jak mówiłem, to tylko najważniejsze pu.nkty. Wyślę ci to, co mam i wezmę się do pracy nad tym drugim facetem.
– Będę wdzięczny, Norm. Dzięki – powiedział Bentz i odłożył słu¬chawkę• Jego najgorsze podejrzenia potwierdziły się. W Nowym Orleanie grasowały dwa potwory. Mordercy bez sumienia, którzy nienawi¬dzili kobiet. Znów zaczął przeglądać pliki w komputerze i sprawdzać otwarte sprawy, które zawierały jakieś dziwne elementy. Było kilka szcze¬gólnych, w tym Jedna wręcz groteskowa – sprawa kobiety, której ciało zostało spalone i podrzucone pod pomnik Joanny D'Arc, koło francu¬skiego bazaru, trzydziestego maja. Makabryczna zbrodnia, w której zna¬lezione ciało leżało twarzą w dół na trawie. Przypomniało wszystkim, że świętą Joannę spotkał podobny los.
Bentz zaczął się zastanawiać, co trzyma go w tej cholernej pracy. Ktoś przecież musi łapać tych drani, a ty jesteś w tym dobry, ty chory sukinsynu.
W górnej szufladzie znalazł pół paczki gumy doublemint i wsunął listek do ust. Potem podszedł do okna i wyjrzał na ulicę. Samochody puszczały kłęby dymu, kiedy sunęły powoli wąskimi ulicami. Ludzie tłoczyli się na chodnikach, ale Bentz prawie tego nie zauważał. Szarpnął kołnierzyk. Koszula mokra od potu przykleiła mu się do pleców. Nie słyszał Szumu komputera ani rozmów w pokojach obok, mimo że drzwi miał otwarte na oścież. Zamyślił nad dwoma mordercami, z których przy¬najmniej jeden był jakoś związany z pogróżkami pod adresem Samanty Leeds. Nie miał żadnych konkretnych dowodów, żadnego widocznego powiązania, ale coś mówiło mu, że ten, kto dzwonił, miał coś wspólne¬go z zabójstwami. Zniszczone studolarówki bardzo przypominały po¬dziurawione zdjęcie Samanty. Radia były włączone najej program, a ofia¬ry byly prostytutkami. Przez telefon John oskarżył ją o prostytucję, ale o jaki grzech mu chodziło? Jakie odkupienie? Co to, do cholery, miało wspólnego z Annie Seger?
Podszedł do magnetofonu i nacisnął guzik odtwarzania, żeby po raz setny wysłuchać kilku telefonów, szczególnie tego od kobiety, która po¬dala się za Annie. Puszczał ten fragment raz po razie. W laboratorium doszli do wniosku, że telefon od Annie został wcześniej nagrany na taś¬mę. Nie była to rozmowa na żywo. Kobieta, która twierdziła, że jest Annie, nie odpowiadała bezpośrednio na pytania Sam, tylko robiła pau¬zy pomiędzy swoimi wypowiedziami… Zupełnie jakby ktoś przewidział, o co zapyta doktor Sam tego wieczoru. Wyglądało na to, że w całym tym zamieszaniu macza też palce jakaś kobieta.
Ktoś, kto znał Annie Seger? Ktoś związany z doktor Sam? Ktoś, kto pracuje z Johnem?
W jaki sposób rozmowa przedostała się przez sprawdzających w roz¬głośni i dotarła na antenę?
Wziął nową gumę, sięgnął do tylnej kieszeni, znalazł chusteczkę i otarł cząło i twarz. Jak Montoya mógł nosić skórzaną marynarkę w taki upał? Skwar był nie do zniesienia. Bentz musiał napić się piwa. Przydałaby się zmrożona butelka i paczka zwykłych cameli. Stara tęsknota za alkoho¬lem i nikotyną odzywała się od czasu do czasu i Bentz zjeszcze większą furią żuł gumę. Wrócił do biurka, na którym leżały kopie spisów telefo¬nów.
Rejestr, który go' interesował, przysłano z Houston i dotyczył telefo¬nu komórkowego zapisanego na nazwisko Davida Rossa. Dzwonił nie tylko do Sam do domu, ale i do radia, w te noce, kiedy odzywał się John. Jego telefon miał blokadę i nazwisko nie pojawiało się na wyświetlaczu. Ani razu jednak nie uzyskał połączenia, przynajmniej tak wskazywały rejestry z radia. Zadzwonił, potem mógł zmienić zdanie… albo postano¬wił użyć automatu. Ross był w Nowym Orleanie kilka razy w ciągu ostat¬nich kilku tygodni… ale Samanta twierdziła, że ze sobą zerwali.
Może David nie był z tego zadowolony. Może chciał, żeby za to zapłaciła.
ZadzwoniI telefon i Bentz podniósI słuchawkę. – Bentz.
– Chyba mamy jeszcze jedną – oznajmił Montoya poważnym głosem. – Jadę do hotelu na Royal de St Pierre. Jakaś Jane Doe, uduszona i ma na szyi skaleczenia. Sprzątaczka otworzyła sobie drzwi swoim klu¬czem, nie zwracając uwagi na napis "Nie przeszkadzać", bo było już po godzinie wymeldowania. Faceta, który wynajął pokój, już nie było, ale mamy szczęście, bo recepcjonistka, która pracowala wczoraj w nocy, zapamiętała go. Jadę tam teraz i będę za dziesięć minut.
– Spotkamy się na miejscu – powiedział Bentz i z impetem rzucił słuchawkę na widełki. Może nastąpi wreszcie jakiś przełom w sprawie.
Sam była zdenerwowana, kiedy siadała przy komputerze. Napięcie, które odczuwała po ostatniej rozmowie z Johnem właściwie nie minęło. Brakowało-jej jakiegoś elementu, czegoś ważnego, jakiejś wskazówki, co do jego tożsamości.