– Być może. Ale teraz niezupełnie rozumiem.
– Nie wolno mi nic więcej powiedzieć. Przyrzekłam, rozumiesz? Muszę się pospieszyć, żeby nie zrobili wdowie nic złego.
– Ale czy nie ryzykujesz za bardzo, wracając tam?
– Nic na to nie poradzę.
Wzeszło słońce. Prowansja leżała skąpana w żółtozłotym świetle. Szarobiałe zabudowania wyglądały lak, jak gdyby pięły się do góry po stromych zboczach.
Zbliżali się do miasta. Samochód wtoczył się między domy w chwili, kiedy otwierano pierwsze sklepy podnoszono kraty i rozsuwano drewniane żaluzje, rozpoczynając nowy dzień.
Gdzie mieszka wdowa?
Marie – Louise zacisnęła nerwowo pięści. Trzeba działać.
– Czy możesz się na moment zatrzymać tu przy dworcu autobusowym? Muszę coś załatwić.
Niestety musiała się uciec do kolejnego wybiegu. Liczyła na to, że Charles jako lekarz lepiej niż inni zna fizjologiczne potrzeby człowieka…
Gdy tylko Marie – Louise znalazła się w dobrze znanej poczekalni, przebiegła ją i drugimi drzwiami wypadła na główną ulicę. Jak ścigane zwierzę pognała prosto do domu. Nerwowo przekręciła klucz w zamku…
Nagle stanęła jak wryta. Dostrzegła coś, czego tu przedtem nie było.
Ktoś powiesił plecione warkocze czosnku w oknach po obu stronach wejścia.
Marie – Louise zerwała je z wściekłością.
Następnie otworzyła drzwi i skierowała się prosto do swego pokoju. Nie miała ani chwili do stracenia. Charles może nabrać podejrzeń.
Pokój był pusty.
O, nie! Chyba nie porwali Andreja?
Ale dlaczego nie? To przecież bardzo prawdopodobne. A jeśli domyślili się, że on żyje… i przeszukali mieszkanie, to na pewno go znaleźli.
Nie, dlaczego mieliby nabrać podejrzeń?
Nagle spostrzegła na biurku swój notatnik. Ktoś w nim coś napisał…
– „Malou” – przeczytała.
– Nikt inny oprócz Andre ja nie nazywał jej w ten sposób. Serce dziewczyny biło mocno, nie tylko z powodu szybkiego marszu.
Nie było więcej tekstu. Natomiast poniżej widniał jakiś rysunek, szkic krajobrazu.
Rozpoznała go, choć obrazek przedstawiał tylko kontury obiektów widocznych z okna. Rozpoznała ten brzydki budynek na lewo, obok dwa cyprysy. Wyjrzała przez okno, porównując, czy wszystko się zgadza. Tak, jest też kępa krzaków, potem teren wznosi się ku trzem wysokim cyprysom i…
Zaraz, zaraz! Na rysunku dostrzegła ledwie widoczną strzałkę wskazującą właśnie te trzy wysokie cyprysy.
Marie – Louise nie zastanawiała się dłużej. Choć czuła się winna wobec doktora Monier, zgarnęła do walizki swój skromny majątek i jak oparzona wypadła z domu. Zatrzymała się jeszcze, żeby zamknąć drzwi na klucz, i nie oglądając się już na nic popędziła przez podwórze sąsiada, odprowadzana kilka metrów przez ujadającego psa, którego na szczęście uwiązano na łańcuchu. Potem wybiegła na ścieżkę prowadzącą na wzgórze z charakterystycznymi cyprysami.
Wystraszona popatrzyła jeszcze w stronę miasta. Zabudowania zasłaniały miejsce, gdzie na ulicy został samochód. Ale jak będzie dalej? Czy z dołu nie będzie widoczna jak na dłoni?
Miała jednak trochę czasu, zanim Charles zacznie się niepokoić. Potem chcąc nie chcąc lekarz pójdzie na dworzec i poprosi jakąś kobietę wchodzącą do damskiej toalety, by sprawdziła, czy nie ma tam jego znajomej. A kiedy się wreszcie przekona, że zniknęła, będzie zdenerwowany i rozczarowany.
Marie – Louise znowu poczuła wyrzuty sumienia.
Doktor jest taki sympatyczny, a ona go zwodzi! To niesprawiedliwe!
Nie mogła złapać tchu. Nie miała też odwagi obejrzeć się za siebie, żeby się przekonać, czy widać ją z dołu. Kiedy podniosła wzrok nieco wyżej, ku swemu zdumieniu zrozumiała, że jest już na miejscu. Wysokie drzewa wznosiły się ku niebu jakieś dziesięć metrów od niej.
Denerwowała się tak bardzo, że drżały jej ręce. Wzrokiem szukała ubranej na czarno postaci. Jednak karłowate sosny i kosodrzewina rosły tutaj tak gęsto, że nikogo nie widziała. Zupełnie nikogo. Panowała taka cisza, że słyszała wiatr szumiący w koronach drzew. Odgłosy miasta tu nie docierały.
Marie – Louise, zrezygnowana i rozgoryczona, oparła się o jeden z cyprysów. Czy źle odczytała rysunek? Chyba nie. A jeżeli Andreja schwytali? A może znudziło mu się czekanie i poszedł swoją drogą, pewny, że go oszukała.
– Gdzie byłaś? – rozległo się niespodziewanie tuż obok.
Drgnęła i poczuła ogarniającą ją falę gorąca. Stał całkiem blisko niej, wyższy i silniejszy, niż go zapamiętała. Nie słyszała, jak podszedł. Zauważyła, że nie był już tak potwornie blady. Patrzył na nią swymi jasnymi niebieskimi oczami. Zapomniała już, jak hipnotycznie i zniewalająco podziałało na nią to spojrzenie przy pierwszym spotkaniu.
– Musimy stąd uciekać, szybko! – szepnęła. – Do Val de Genet. Ktoś czeka na mnie tam w mieście. On nie może nas zobaczyć. Jak się stąd wydostaniemy?
Andrej przyglądał się jej uważnie przez kilka sekund, jakby usiłował zrozumieć, o czym mówi. O, jak cudowne, a jednocześnie bolesne było to ponowne spotkanie! Nagle przyszedł jej do głowy pewien pomysł:
– A może chcesz, żebym go zawołała? Jest lekarzem, to bardzo miły człowiek i mógłby nam pomóc. A ty potrzebujesz przecież opieki lekarskiej.
– Nie! – energicznie zaprotestował, zirytowany jej zapałem. – Żadnego lekarza! Żadnego!
– Jak chcesz.
Andrej zastanowił się.
– Zostawiłem w warsztacie samochód – powiedział po chwili. – Wypożyczyłem go w Marsylii i niedawno zepsuł się silnik. Powinien być już naprawiony.
– Gdzie?
Wskazał ręką w stronę miasta.
– Chyba nam się uda – odezwała się Marie – Louise. – Ja jednak nie mogę pójść z tobą. W ciemnoczerwonym peugeocie starego typu niedaleko dworca czeka na mnie ten lekarz. Gdzie moglibyśmy się spotkać? Jeżeli oczywiście nadal jestem ci potrzebna?
– Nie zadawaj głupich pytań! Okrążę to wzniesienie i podjadę od tyłu. Czy masz? Wiesz co.
No tak, to dlatego mnie potrzebuje, pomyślała.
– Mam.
Przyjemnie było ujrzeć uśmiech rozjaśniający jego twarz.
Rozstali się. Usiadła na skraju drogi i czekała.
Po raz pierwszy uśmiechnął się tak szczerze. Miał piękne zęby, mocne, może trochę ostre, ale nie na tyle, by psuły ogólne wrażenie.
Wstała i spojrzała na wysoką i smukłą postać, podążającą szybkimi krokami w dół ścieżki. Andrej był niewiarygodnie dobrze zbudowany.
Czy można się dziwić, że miała do niego słabość? Czy to grzech, że się w nim zakochała niemal od pierwszego wejrzenia?
To zupełnie beznadziejna miłość, której sama zresztą nie chciała.
Długo czekała w umówionym miejscu koło cyprysów, nim wreszcie usłyszała warkot silnika. Po chwili podjechał samochód. W rzeczywistości wcale nie minęło tak dużo czasu, ale jej minuty zdały się długimi godzinami. Andrej otworzył drzwi i Marie – Louise wśliznęła się do środka.
– Czy ktoś cię widział?
– Nikt ze znajomych. Zauważyłem ciemnoczerwony wóz w pobliżu dworca i wyglądało na to, że powstało wokół niego jakieś zamieszanie.
A więc Charles jeszcze czekał. Życzliwy i ufny.
Jechali w dół. Musieli obrać okrężną drogę, aby ominąć miasto i szosę do Cannes.
– No, opowiadaj – odezwał się wreszcie Andrej, kiedy największe zagrożenie minęło i wjechali na żwirową aleję prowadzącą przez wyludnioną okolicę.
Spojrzała na jego opalone ręce na kierownicy, tak odmienne od rąk doktora Monier, które obserwowała zaledwie kilka godzin temu w podobnej sytuacji. W rękach Andreja nie było spokoju. Przeciwnie, wypełniały głębokim niepokojem zarówno jej ciało, jak i duszę.