Zamilkła. Przed oczami przemknęło szybko nowe wspomnienie. Pewnego późnego wieczoru usłyszała głosy za oknem. Była jesień, gałęzie drzew kołysały się na wietrze. Światło latarni migotało pomiędzy liśćmi. Pod latarnią zobaczyła dwóch ludzi. Jeden z nich, wysoki o jasnych, a może siwych włosach, stał odwrócony tyłem. Drugi mężczyzna, podobnego wzrostu, miał kruczoczarne włosy. Od czasu do czasu gałęzie drzew odchylały się, ukazując jego twarz o niezwykle czystych rysach. Nieznajomi rozmawiali ze sobą i Marie – Louise przysłuchiwała się im bezwstydnie. Jednak nie rozumiała ani słowa. Zauważyła jedynie, że obaj byli zdenerwowani. Głosy mężczyzn wydawały się podniecone, zacięte, a w ich tonie wyczuwało się strach. Po chwili rozstali się i zniknęli między drzewami.
Nie powiedziała o tym lekarzowi. Odchrząknął dyskretnie.
– Przepraszam, próbuję sobie przypomnieć – skłamała.
To strasznie trudne. Pewnego dnia znalazłam ogłoszenie…
UWAGA! W głowie zamigotała ostrzegawcza lampka. Ani słowa o ogłoszeniu i o domu, który wynajęłaś w sąsiedniej miejscowości! Ani słowa o tym, że zamierzałaś skończyć z pracą u wdowy i osiedlić się gdzie indziej. Wdowa nic jeszcze nie wie o nowym domu i twoich planach na przyszłość.
– No nie, plotę jakieś bzdury! – przerwała szybko.
– Znowu cofnęłam się pamięcią do Paryża i ogłoszenia zamieszczonego przez wdowę. Wszystko mi się plącze. Przepraszam, ale jestem strasznie zmęczona.
Idź już, pomyślała. Odejdź, nie mogę dalej mówić, bo właśnie zaczyna mi coś świtać! O Boże, Boże, co ja przeżyłam!
Stłumiła krzyk i powiedziała cicho:
– Żałuję bardzo, ale więcej nie pamiętam. Czy moglibyśmy to odłożyć do jutra?
Na szczęście zrozumiał i wstał. Kiedy wyszedł, opadła wyczerpana na poduszkę i przywołała owo niezwykłe wspomnienie.
Tuż przed dniem, kiedy zamierzała powiadomić wdowę o swoim odejściu, tamta wezwała ją do siebie. Marie – Louise zeszła na dół do salonu.
– Marie – Louise, mam znowu atak woreczka żółciowego – rzekła Francuzka blada na twarzy. – Zaraz zabiorą mnie do szpitala. A dziś w nocy miałam czuwać przy zwłokach w Chateau Germaine! Czy mogłabyś mnie zastąpić?
Marie – Louise chciała zaprotestować. Nie przywykła do zmarłych, nigdy nawet żadnego nie widziała. I miałaby przy kimś takim spędzić całą noc! Nie potrafiła jednak odmówić, a poza tym dręczyły ją wyrzuty sumienia, że planowała wkrótce odejść.
– Bardzo cię proszę – jęczała pracodawczyni. – Utrzymywanie dobrych stosunków z mieszkańcami willi jest dla mnie bardzo ważne, a państwo nie mogą czuwać osobiście.
Marie – Louise zapragnęła nagle znaleźć się w rodzinnej Norwegii, gdzie już dawno nie praktykowano tego zwyczaju. Z głębokim westchnieniem w końcu się zgodziła.
Szukała dalej w pamięci. Chateau Germaine… Nagle zadrżała. Ujrzała nowy obraz i poczuła dreszcz przebiegający jej po plecach.
Zmarły na katafalku nie był snem! Widziała go w rzeczywistości. Drżąc ze strachu przypomniała sobie, jak służący zaprowadził ją do podziemi.
– Kiedyś stał tu zamek – tłumaczył szeptem. – Znaj dujemy się teraz w jego starych murach.
Następnie otworzył drzwi do obszernej krypty, zaprosił Marie – Louise gestem do środka, zamknął za nią drzwi i odszedł.
Dziewczyna stała przerażona, wpatrując się w zmarłego, który wydał jej się niezwykle przystojny. Nagle uświadomiła sobie, że widziała go już przedtem. To jeden z dwóch mężczyzn, których dostrzegła w świetle latarni kilka dni temu.
– Jaka szkoda – szepnęła. – Jest taki piękny! Wyglądał jak rycerz z innej epoki. Jak postać z baśni. Albo… Zadrżała na samą myśl. Oglądała kiedyś film o wampirze z Transylwanii. Tamten wampir nie był nawet w połowie tak wspaniały, jak leżący przed nią zmarły, ale mimo wszystko coś ich łączyło. Coś zniewalająco atrakcyjnego i budzącego strach. Coś, czemu nie można się oprzeć, co istnieje ponad życiem i śmiercią. W krypcie panował nieprzyjemny nastrój. W oddali brzmiał chorał gregoriański. Skąd mógł dobiegać? Wokół nie było żywej duszy. Po obu stronach zmarłego stały wysokie kandelabry, płomienie świec drgały i rzucały cienie na marmurową twarz. Wdowa mówiła, że ksiądz przyjdzie dopiero następnego ranka. Wręczyła dziewczynie pośmiertne ubranie dla zmarłego, prosząc, by go umyła i ubrała. Marie – Louise jednak odmówiła. Dopiero po licznych namowach zgodziła się w końcu wziąć ze sobą garnitur.
Stała teraz, trzymając ubranie w ręku, patrzyła nań z niesmakiem. Wiedziała, że nie odważy się dotknąć zwłok. Byłoby świętokradztwem ruszać je, myć i próbować odwrócić na bok. Nie, nie mogła!
Skierowała wzrok na szlachetną i tak bardzo męską twarz nieboszczyka. Oszołomiona śledziła każdy jej szczegół. Wszystko w tym człowieku świadczyło o stanowczości i sile ducha.
Marie – Louise westchnęła. Wydawało jej się niezwykle smutne widzieć, jak ginie coś tak doskonałego. Żałowała, że nie ma przy sobie aparatu, aby uwiecznić tę twarz, bo drugiej takiej już nigdy nie zobaczy. Chciałaby się dowiedzieć o nim czegoś więcej, skąd pochodził, kim był…
Chorał umilkł, echo przebrzmiało. Zrobiło się przerażająco cicho. Marie – Louise miała wrażenie, jakby ze spoczywającymi obok zwłokami została zupełnie sama na świecie. Ciarki przebiegły jej po plecach.
W następnej sekundzie przeżyła prawdziwy szok.
Zmarły niespodziewanie otworzył oczy i Marie – Louise napotkała jego lodowate spojrzenie.
ROZDZIAŁ II
Marie – Louise jęknęła cicho, przekręcając się w łóżku na drugi bok. Ciągle jeszcze żyło w niej uczucie, jakiego doznała w zamkowej krypcie, kiedy zmarły otworzył oczy. Usilnie starała się przywołać wspomnienia.
Sekundy, które minęły, zanim zdołała wtedy zareagować, wydawały się wiecznością. Czuła chłód rozchodzący się po całym ciele, oszołomienie grożące utratą świadomości.
Wreszcie zdołała się poruszyć. Zdusiła dłonią krzyk, odwróciła się, żeby uciec czym prędzej, jednak powstrzymał ją czyjś żelazny chwyt. Trzymająca ją ręka była lodowato zimna.
– Stój! – szepnął. – Czy nie widzisz, że ja żyję, głupia kwoko?! Musisz mi pomóc.
Próbowała się opanować i coś odpowiedzieć, lecz prawie nie mogła wydobyć głosu.
– Przepraszam. Przez chwilę myślałam…
– Ze jestem upiorem?
Tak, coś w tym rodzaju, pomyślała.
– Nie, ale do złudzenia przypominał pan zmarłego – wyjaśniła dość niezręcznie.
Jego twarz zaczynała nabierać kolorów.
– Chyba komuś o to chodziło, żebym nim był – rzekł z goryczą. – Ale nie wziął pod uwagę pewnego szczegółu… Jak się nazywasz?
– Marie – Louise.
– A więc, Malou, musisz mi pomóc się stąd wydostać.
– Mogę zawołać…
Drżała, język odmawiał jej posłuszeństwa.
– Nie, w żadnym wypadku nie wolno ci tego zrobić – przerwał jej. – Pomóż mi się podnieść, jestem bardzo osłabiony.
Pomogła mu usiąść. Czuła, jakby dotykanie tego nieziemsko doskonałego ciała było bluźnierstwem. Usiadł na skraju katafalku i rozejrzał się wokół, blady i spocony z wysiłku.
– Czy ktoś może nas usłyszeć?
Poznała, że mówi z mocnym francuskim akcentem.
– Przed chwilą śpiewał tu chór męski – odparła z wahaniem.
– Chór męski? – powtórzył, nie rozumiejąc, a Marie – Louise uświadomiła sobie, jak niedorzecznie zabrzmiały jej słowa. Potrząsnął głową. – Musiałaś słyszeć którąś z płyt hrabiego. Ma ogromną kolekcję śpiewów gregoriańskich. Czy to moja trumna?
Marie – Louise nie zauważyła jej do tej pory, gdyż stała z tyłu.