Dzięki staraniom Angie w Montedoro zanotowano jedynie trzy przypadki grypy, szczęśliwie wszystkie zakończone wyleczeniem. Niestety, zaraz po powrocie Angie do pracy dwoje dzieci zachorowało na odrę. Chorzy mieszkali w miasteczku i Angie łatwiej było ich odwiedzać, ale choć najgorsze już minęło, dzieci musiały pozostawać pod stałą opieką lekarską i szanse wyjazdu do Palermo na uroczystość urodzinową coraz bardziej malały.
W Palermo panowała typowa, łagodna, choć nieco deszczowa zima. W górach klimat był znacznie surowszy, a ostatnio pogoda wyraźnie się psuła – czarne chmury, wiatr i chłód zwiastowały burzę śnieżną. Angie postanowiła zadzwonić do Bapti-sty i odwołać przyjazd.
– Oczywiście, twoi pacjenci są najważniejsi, moja droga – uspokoiła ją Baptista. – Przyjedziesz, kiedy tylko pogoda się poprawi.
Kilka dni wcześniej Bernardo wrócił z Palermo i złożył An-gie wizytę, by ją zapytać o zdrowie. Został krótką chwilę, jakby z obowiązku. Zaproponował jednak, że zabierze Angie do Palermo.
– Wiem, jak bardzo nie lubisz jeździć po górskich ścieżkach – wyjaśnił.
Angie przyjęła propozycję. Nawet zaczęła już sobie wyobrażać cudowne, wspólne chwile w samochodzie, w rozświetlonej i rozbrzmiewającej muzyką Residenzy. Oczyma wyobraźni widziała upojną drogę powrotną…
Kiedy jednak rankiem w dzień wyjazdu Bernardo po nią przyjechał, Angie czekała nań w drzwiach zdesperowana.
– Nie mogę jechać – powiedziała szybko. – Przekażesz Baptiście prezent?
– Ależ to są jej urodziny. Najbardziej cieszy ją obecność nas wszystkich. Nie możesz jej tego zrobić!
– Muszę zostać w Montedoro. Już spadło trochę śniegu. A jeśli przyjdzie zamieć śnieżna i uniemożliwi mi powrót? Co poczną ludzie bez lekarza? Rozmawiałam z Baptistą i ona podziela moje zdanie.
– Bez sensu! Doktor Fortuno nie przejmował się tak i często brał urlop.
– Szczerze mówiąc, był to przemiły człowiek, ale kiepski lekarz – odparła kwaśno Angie. – Zostawił mi swoje książki i czasopisma medyczne. Wszystkie sprzed co najmniej trzydziestu lat!
– Pamiętam, jak ojciec kiedyś powiedział, że Fortuno nie jest najbłyskotliwszym lekarzem.
– Więc dlaczego nie znaleźliście kogoś z prawdziwego zdarzenia?
– Bo nie potrzeba geniusza tam, gdzie tak niewiele się dzieje.
– A jak myślisz – dlaczego nic się nie działo? Niewiele umiał zrobić, więc ludzie radzili sobie sami. Moja poczekalnia jest codziennie pełna.
– Skąd miałem wziąć lepszego lekarza? – bronił się Bernardo. – Sama powiedziałaś, że to marna posada.
– Trzeba było się bardziej postarać. Jest mnóstwo zdolnych, zapalonych lekarzy świeżo po studiach, którzy z radością by tu przyjechali. Wystarczyłoby zaoferować im godne wynagrodzenie. W każdym razie, teraz ja tu jestem. Na mnie mogą liczyć.
– Czy to oznacza, że nigdy nie będziesz miała wolnego?
Angie wzruszyła ramionami.
– Sam mówiłeś, że będzie mi ciężko. Bernardo zatrzymał się w progu.
– A co się stanie, jak już będziesz miała dosyć i postanowisz wyjechać? Co oni zrobią?
– Może nie wyjadę.
– Kiedyś wyjedziesz. I kogo będzie stać, by odkupić twój gabinet – z tym drogim sprzętem?
– Pewnie nikogo. Więc muszę zostać. Ale na ciebie już czas. Pozdrów Baptistę.
Tej nocy śnieg zaczął padać na dobre. Angie przez okno swojej sypialni patrzyła na wirujące płatki. Jutro rano droga do Montedoro będzie nieprzejezdna. A więc jej decyzja była słuszna. Pocieszała się tą myślą, choć przychodziło jej to z trudem, zważywszy, że wkoło hulał wiatr, a ona była sama jak palec gdzieś na końcu nieprzyjaznego świata.
Poza tym jej poświęcenie pewnie pójdzie na marne! Nikt nawet źle się nie poczuje. Będzie tu tkwiła sama w zasypanym śniegiem domu, zamiast bawić się w Residenzy. Gdyby chociaż wiatr przestał tak wyć, pomyślała.
Wreszcie udało się jej zasnąć. Kiedy się obudziła, wokół panowała dzwoniąca w uszach cisza. Angie podeszła do okna i stanęła jak wryta.
Za oknem ścielił się krajobraz z innego świata. Tylko śnieg i mgła. Wrażenie było magiczne, a zarazem porażające. A więc przed tym ostrzegał ją Bernardo. Poczuła wkradającą się do serca rozpacz. Dotychczasowy optymizm wydał się jej bezgraniczną głupotą.
Wstała i sama przyrządziła śniadanie. Ginetta dostała kilka dni wolnego.
Weszła do Internetu i tak spędziła cały dzień: przeglądając najnowsze czasopisma medyczne.
„Pamiętaj, bądź zawsze na bieżąco – zwykł mawiać tata. W przeciwnym razie czeka cię śmierć umysłowa".
Jednak dzisiaj czytała tylko oczami, nic do niej nie docierało. Wczesnym popołudniem przygotowała sobie lekki posiłek i nalała kieliszek wina od Bernarda. Zaraz jednak tego pożałowała – jeden kieliszek wyglądał tak samotnie. W domu panowała martwa cisza. Na zewnątrz też wiało pustką – nikt nie ośmielał się wyjść na ulicę.
Zaciągnęła zasłony. Starała się nie słyszeć głuchego echa swoich kroków. W sypialni wyjrzała przez okno, by po raz ostatni spojrzeć na dolinę. Coś przykuło jej uwagę. Przetarła oczy i wytężyła wzrok – czy jej się przywidziało?
W oddali wyłaniał się z mgły jakiś cień. Nie, na pewno się nie myliła. Ktoś usiłował wdrapać się stromą ścieżką wiodącą do Montedoro! Przecież to szaleństwo w taką pogodę!
Angie wytężała wzrok, ale po chwili postać rozmyła się w ciemnościach.
– Nawet nie ma latarki – szepnęła. – Jakiś idiota! Wreszcie ktoś jej potrzebował. Ta myśl przyniosła jej ulgę. Wciągnęła spodnie, kozaki i kurtkę, złapała latarkę i wybiegła z domu.
Z trudem utrzymywała równowagę na stromym zboczu, posuwała się więc w ślimaczym tempie. W końcu dotarła do bramy w kamiennym murze okalającym miasteczko.
Oświetliła drogę prowadzącą do miasta, nikogo jednak nie było. Zaczęła schodzić ścieżką, zataczając latarką kręgi i nawołując. Choć krzyczała z całych sił, jej głos ginął w jękach wiatru. Nikt nie odpowiadał. Pomyślała, że może wędrowiec upadł.
Jej niepokój rósł, w miarę jak schodziła coraz niżej. Wreszcie zobaczyła jakąś postać przycupniętą przy drodze. Podeszła bliżej.
– Czy coś się panu stało? – Angie prawie zaniemówiła ze zdumienia. – Bernardo!
Był nie mniej zaskoczony od niej.
– Co ty tu robisz? – wymamrotał przez zmarznięte wargi.
– Zobaczyłam cię z okna. Skąd się tu wziąłeś? Gdzie twój samochód?
– Musiałem go zostawić po drodze. Nie mogłem prowadzić w takiej mgle. Mam latarkę, ale wysiadły baterie. – Mówił z trudem, jakby płuca odmawiały mu posłuszeństwa.
– Coś ci się stało? – zapytała Angie z niepokojem.
– Zwichnąłem nogę w kostce.
– Obejmij mnie za szyję.
– Dam sobie radę…
– Obejmij mnie – przerwała mu stanowczo. – Muszę doprowadzić cię do domu, zanim zamarzniesz na śmierć.
Nie był chyba zachwycony, ale usłuchał. Wstał z trudem, wspierając się na Angie. Powoli zaczęli wspinać się do Montedoro. W głowie dziewczyny kłębiły się pytania: Jak długo Bernardo szedł na piechotę? Jak się tu znalazł? Pozostawiła je na później. Czuła, że Bernardo idzie ostatkiem sił.
Wreszcie po mozolnej wędrówce znaleźli się przed jej domem. Jednak kiedy Angie otwierała drzwi, Bernardo odezwał się stanowczo:
– Pójdę do siebie.
– Będziesz robił to, co każe ci lekarz – odparła surowo. – Muszę przyjrzeć się tej kostce. Wolę to zrobić w swoim gabinecie.
Nie próbował więcej dyskutować. Jednak Angie wcale nie zaprowadziła go do gabinetu, lecz do salonu. Pomogła mu zdjąć kurtkę i posadziła go na sofie. Następnie wyszła do kuchni i po chwili wróciła z kieliszkiem.