Bernardo spojrzał na nią głęboko poruszony.
– Baptisto, co chcesz przez to powiedzieć?
– Chcę powiedzieć, że może rzeczywiście lepiej by jej było bez ciebie.
– Nawet jeśli mnie kocha…? Jeśli ja ją kocham…?
Baptista powiedziała wolno:
– Czasem miłość… nawet największa, to nie wszystko.
– Nie wierzę w to – odpowiedział z trudem. Spojrzał na nią z rozpaczą. – Już nie wiem, co mam robić. Pomóż mi!
ROZDZIAŁ DWUNASTY
W Montedoro wreszcie zagościło lato i miasteczko zaczęła zalewać fala turystów. Jednak do zaułka, w którym mieszkała Angie, z rzadka zaglądał ktoś obcy. Trwała tu niezmącona cisza.
W życiu Angie nastały dziwne dni. Czuła się tak, jakby żyła w zawieszeniu. Wrażenie odrealnienia potęgowały jeszcze wielokrotne wizyty złotego orła, który szybował tuż koło domu, nad doliną. Któregoś razu orzeł zatrzymał się w locie, majestatycznie odwrócił głowę i… spojrzał Angie prosto w oczy. Wydał z siebie rozdzierający krzyk, a gdy echo wielokrotnie odbiło się od skał, odleciał. Ktoś inny nie zwróciłby na to uwagi. Jednak Angie, szczególnie teraz, przy wyostrzonej wrażliwości, uznała ten krzyk i spojrzenie za powitanie. Ptak uznał ją za swoją. I ona stała się wreszcie złotym orłem. Udało jej się! Tylko nikogo to już nie obchodziło – nikt tego nawet nie zauważył…
Nie potrafiłaby powiedzieć, co takiego obudziło ją pewnego poranka i kazało jej otworzyć drzwi. Przed domem było pusto. W niektórych oknach paliły się światła. Przez moment zdało jej się, że w dali widzi zwróconą ku sobie postać. Panowała martwa cisza. Mógłby to być zwyczajny poranek. Ale… No właśnie. Coś wisiało w powietrzu. Angie nasłuchiwała, lecz po chwili zamknęła drzwi.
To osobliwe wrażenie odmienności wszystkiego wkoło nie opuszczało jej także następnego dnia. Obudziła się wcześnie, czując mdłości, co ostatnio stało się normą. Po lekkim śniadaniu otworzyła gabinet, ale poczekalnia była pusta. Choć ostatnimi czasy zgłaszało się mniej pacjentów, jednak codziennie odwiedzała ją grupka chorych. Taka pustka była niespotykana.
Oczywiście… to przez piękną pogodę, pocieszała się w duchu Angie. Na niewiele jednak to się zdało – czuła, jak opuszcza ją wiara w siebie i odwaga.
Po raz kolejny wyjrzała na zalaną słońcem ulicę – ani żywej duszy. Zdało jej się, że słyszy, jak ktoś otwiera okno, potem ktoś syknął: „Psst" i okiennice zatrzasnęły się.
Jakiś łoskot kazał jej spojrzeć w drugi koniec uliczki. Zdążyła jeszcze zauważyć na malowanym wozie Benita z synem – choć to nie była ich zwykła trasa – zanim zniknęli między kamieniczkami.
Zastanowiła się, czy to wszystko nie są jakieś zwidy. Kręcąc głową z niedowierzaniem, wróciła do domu. Postanowiła zająć się czymś. Lecz zamiast zabrać się do pracy, stała na środku pokoju, zachodząc w głowę, co się dzieje. Może oszalała? Bo jeśli nie, to czy rzeczywiście słyszała grającą trąbkę?
Wybiegła na ulicę. Dźwięk trąbki rozlegał się głośno i wyraźnie, a bicie w bęben nadawało rytm kroczącej w górę ulicy procesji! Na jej czele, na wozie Benita, jechała… Baptista. Co ona tu robiła? Angie przetarła oczy i wytężyła wzrok. Obok Baptisty siedziała Heather! W barwnym tłumie kroczącym obok wozu Angie rozpoznała ojca Marco, burmistrza, siostrę Ignację i matkę przełożoną – wszystkich wystrojonych jak na Boże Ciało. Na widok Angie zaczęli ze śmiechem machać na powitanie. Wreszcie tłum zatrzymał się przed jej domem. Zebrało się tu chyba całe Montedoro!
– Co się dzieje? – zapytała Angie oszołomiona.
Odpowiedziała jej cisza, tylko ojciec Marco, z szerokim uśmiechem na ustach stanął z boku, ukazując jej oczom kolejną postać.
– Tato! Skąd się tu wziąłeś? – zawołała uszczęśliwiona.
– Przyjechałem na twój ślub, kochanie. – Ojciec objął ją czule. – Twoi bracia kazali cię pozdrowić. Niestety, nie mogli przyjechać. Zawiadomiono nas…
– Jak to? Zawiadomiono was… – Głos ugrzązł Angie w gardle. – Mnie jakoś nikt nie zawiadomił. Ja nie wychodzę za mąż…
– Signorina, po prostu musi pani! – rozległ się błagalny głos burmistrza.
– Jak to – muszę?
Wtem na czoło tłumu wysunęło się trzech mężczyzn. Był to Bernardo z braćmi. Angie bacznie przyjrzała się Bernardowi, bezskutecznie próbując wyczytać coś z jego twarzy. Bernardo z pewnością nie wyglądał na porwanego.
– Czy ty o tym wszystkim wiedziałeś? – spytała Angie Bernarda, przyglądając mu się podejrzliwie.
Zamiast odpowiedzieć, Bernardo zwrócił się do Baptisty:
– Miałaś mówić za mnie – poprosił.
– Zrobię, co w mej mocy. Jednak pewne rzeczy mężczyzna musi powiedzieć sam.
– A więc to wszystko jest jakąś zmową, tak? – wtrąciła się Angie.
– Tak, kochanie. A skoro tylu ludzi zmówiło się przeciwko tobie, musisz nas przynajmniej wysłuchać – odparła Baptista i szturchnęła burmistrza, budząc go z transu, w którym ten powtarzał swoją mowę.
Olivero odchrząknął i zaczął dobitnie:
– Od kiedy zawitała pani w Montedoro, ciężko pani pracowała, by stać się częścią naszego miasteczka… Doceniamy pani wysiłek…
– Mam nadzieję, że nadal jestem częścią Montedoro?
Burmistrz otarł pot z czoła.
– Proszę mi nie przerywać, signorina.
– Dobrze – zgodziła się Angie ze złowieszczym spokojem. Burmistrz spocił się jeszcze bardziej.
– Hm… Na czym to ja skończyłem… A tak… Ciężko pani pracowała…
– Już pan to mówił.
– Prawda…
– To może ja dokończę? – wtrącił się ojciec Marco.
– O, nigdy! Przecież to ja jestem burmistrzem. To moja sprawa – zacietrzewił się Olivero Donati.
– Ale to ja będę udzielał ślubu!
– Hola, hola! A skąd weźmie ksiądz pannę młodą? – Angie zerknęła na Bernarda.
Dostrzegła w jego oczach iskierki rozbawienia. Sama zacisnęła usta, by nie parsknąć śmiechem. Nagle zrobiło jej się lekko na sercu i strasznie wesoło. Ach, ta Sycylia – oto rodzina i przyjaciele biorą los najbliższych w swoje ręce. I już nic nie można na to poradzić. Trzeba się poddać ich woli!
– Signorina – usłyszała głos burmistrza. – Jeśli pani nie wyjdzie za mąż, nie wypełni pani najświętszego obowiązku wobec Montedoro!
– Ja? A co z jego świętym obowiązkiem? – Wskazała na Bernarda.
– On chce się żenić. To pani sprawia kłopoty – wtrącił się ksiądz.
– Milczeć! Milczeć! – wrzasnął burmistrz.
Wziął się jednak w garść i dodał spokojniej:
– Pani nie rozumie mentalności sycylijskiej. Bez ślubu ani rusz… Prędzej czy później… będzie pani zmuszona stąd odejść – dokończył z wysiłkiem. – Ale my zrobimy wszystko, żeby pani w tym przeszkodzić!
– To nie takie proste. Co z biurokracją? Potrzebne są dokumenty… – Angie z trudem powstrzymywała się od śmiechu.
– Wszystko załatwione – z triumfem rzekła Baptista. – Gdy tylko otrzymałam twoje świadectwo urodzenia…
– Ale skąd?
– Nie zadawaj niemądrych pytań, kochanie. – Ojciec Angie dumnie wypiął pierś i uroczyście uścisnął dłoń Baptisty.
Tłum zaczął wiwatować.
– Chwileczkę! Jeszcze nie powiedziałam „tak"! – Angie tupnęła nogą.
– Więc wyduś to wreszcie z siebie! No i chodźmy już na to wesele! – radośnie zawołał Lorenzo.
Bernardo zbliżył się do Angie.
– Zgódź się – wyszeptał błagalnie. – Byłem głupcem. Wybacz. Nie ufałem naszej miłości, byłem tchórzem. Nie wiedziałem, że o miłość trzeba walczyć. Teraz wiem. Ty mnie tego nauczyłaś. Błagam cię, Angie, zostań moją żoną.