Выбрать главу

— Jeśli trzeba będzie użyć przemocy, żeby Cullena tu sprowadzić, też jestem zwolniony. Nildor zawahał się chwilę. — Zgoda — rzekł wreszcie.

— Nie mam żadnych innych warunków.

— A więc ugoda zawarta — stwierdził Vol'himyor. — Możesz już dziś wyruszać w swą podróż na północ. Pięciu z naszych jednokrotnie narodzonych też uda się do Kraju Mgieł, nadszedł bowiem czas ich powtórnych narodzin i jeśli sobie życzysz, będą ci towarzyszyli i strzegli cię w drodze. Między nimi znajduje się Srin'gahar, którego znasz.

— Czy moja obecność nie będzie dla nich kłopotliwa?

— Srin'gahar prosił specjalnie, by mógł mieć przywilej otoczenia cię opieką — oznajmił Vol'himyor. — Jednak nie będziemy wywierali na ciebie nacisku, byś przyjął jego pomoc, o ile wolisz odbyć tę podróż samotnie.

— Jego towarzystwo będzie dla mnie zaszczytem — odparł Gundersen z kurtuazją.

— A więc niech tak będzie.

Starzec wezwał Srin'gahara oraz cztery pozostałe nildory wybierające się na miejsce powtórnych narodzin. Raz jeszcze potwierdziły się wiadomości Gundersena: po szaleńczym tańcu następował wymarsz pewnej grupy nildorów mającej dostąpić powtórnych narodzin.

Był zadowolony, że w drodze na północ będzie miał eskortę nildorów. Gnębiło go tylko jedno — sprawa Cedrika Cullena. Żałował nawet, że przehandlował wolność innego Ziemianina za swoje bezpieczeństwo w drodze. Ale może jednak Cullen naprawdę uczynił coś obrzydliwego, co zasługiwało na karę albo na oczyszczenie, jak to określił Vol'himyor. Gundersenowi nie mieściło się w głowie, że ten normalny, pogodny człowiek mógł stać się przestępcą i uciekinierem. Cullen wprawdzie żył tu tak długo, a wiadomo, że dziwne, niezwykłe warunki panujące na obcych światach mogą zniszczyć najszlachetniejsze charaktery. W każdym razie był rad, iż zostawił sobie furtkę na wypadek, gdyby uważał, że powinien odstąpić od umowy z Vol'himyorem.

Srin'gahar i Gundersen oddalili się na ubocze, by omówić plan marszruty.

— Dokąd w Krainie Mgieł zamierzasz się udać? — zapytał nildor.

— Nie mam określonego celu, ale przypuszczam, że będę musiał odszukać Cullena.

— Tak. Nie wiemy, niestety dokładnie, gdzie on się znajduje. Trzeba będzie się dowiedzieć. Czy chciałbyś się gdzieś zatrzymać w drodze na północ?

— Chciałbym wstąpić na posterunki Ziemian — odpowiedział Gundersen. — Zwłaszcza przy Wodospadach Shangri-la. Sądzę przeto, że pójdziemy w górę biegu rzeki Madden na północny zachód i…

— Te nazwy nie są mi znane.

— Przepraszam. Teraz oczywiście wrócono do nazw w języku nildorów, a ich ja z kolei nie znam. Ale zaczekaj…

Chwycił jakiś patyk i pospiesznie naszkicował na mulistej ziemi dość czytelną mapę zachodniej półkuli Belzagoru.

— Jeśli teraz będziesz śledził koniec mego kija — objaśnił Gundersen — to…

— Co to za znaki narysowałeś na ziemi? — spytał Srin'gahar.

— To jest mapa waszej planety — chciał powiedzieć Gundersen. Ale nie znał słowa „mapa" w języku nildorów. Nie wiedział też, jak powiedzieć „wyobraża", „przedstawia", brak mu było wielu słów.

— To jest twój świat — próbował tłumaczyć — to jest Belzagor, a przynajmniej jego połowa. Widzisz, tu jest ocean, a słońce wschodzi tutaj i…

— Jakże te znaczki mogą być moim światem, skoro mój świat jest taki ogromny?

— To jest taki świat na niby. Każda z tych linijek, każdy znak zastępuje jakieś prawdziwe miejsce. Widzisz tutaj? To ta wielka rzeka, która płynie z Krainy Mgieł aż do wybrzeża, gdzie stoi hotel, widzisz? A ten znak, to lotnisko międzyplanetarne. Te dwie linie ograniczają północną Krainę Mgieł. A ten…

— Nawet bardzo silny sulidor musi maszerować wiele dni, by przebyć północną Krainę Mgieł — powiedział Srin'gahar. — Nie rozumiem, jak możesz pokazywać mi taki mały kawałeczek i mówić, że to Kraina Mgieł. Wybacz mi przyjacielu mej podróży. Jestem za głupi.

Gundersen starał się jak mógł najlepiej wyjaśnić mu znaczenie narysowanych znaków, ale Srin'gahar nie był po prostu w stanie pojąć, co to jest mapa. Zastanawiał się, czy nie poprosić Vol'himyora o pomoc, ale odrzucił ten pomysł, bo przecież stary nildor też mógłby nie zrozumieć, a byłoby nietaktem ujawniać ignorancję wielokrotnie narodzonego w jakiejkolwiek dziedzinie. Mapa to metafora, abstrakcja. Widocznie nawet istoty posiadające g'rakh mogą mieć trudności z pojęciem jej. Przeprosił Srin'gahara i starł butem mapę.

Okazało się, że i bez niej, z dużymi trudnościami naturalnie, udało im się znaleźć sposoby porozumienia. Gundersen dowiedział się, że wielka rzeka, przy której ujściu usytuowany był hotel, nazywa się w języku nildorów Seran'nee i że miejsce, gdzie ta rzeka spada z gór na nadbrzeżną równinę, nazywane przez Ziemian Shangri-la to po nildorsku Du'jayukh. Potem było już łatwo ustalić, że należy dążyć w kierunku źródeł Seran'nee i zatrzymać się w Du'jayukh oraz w innych osiedlach Ziemian, które przypadkiem znajdą się na trasie wiodącej ku północy.

Kiedy tak debatowali, kilku sulidorów przyniosło Gundersenowi spóźnione śniadanie, składające się z owoców i ryb, zupełnie jakby uznały jego autorytet jako urzędnika Kompanii. Był to zaskakująco anachroniczny gest, nieomal służalczy, nie przypominający w niczym sposobu, w jaki rzucono mu wczoraj kawał surowego mięsa malidara. Wtedy chcieli go wypróbować, może nawet obrazić, a teraz usługiwali mu uprzejmie. Czuł się trochę niezręcznie, ale był głodny, spytał więc tylko Srin'gahara, jak się mówi po sulidorsku — dziękuję.

Podróż rozpoczęli późnym popołudniem. Pięć nildorów posuwało się rzędem, Srin'gahar z Gundersenem na grzbiecie zamykał pochód. Ścieżka wiodąca na północ biegła skrajem ogromnej rozpadliny, po lewej stronie wznosiły się góry zamykające centralny płaskowyż. Słońce zachodziło. Gundersen patrzył w stronę płaskowyżu. Tu, w dolinie, krajobraz miał pewne cechy swojskości i gdyby nie rośliny i zwierzęta występujące tylko tutaj, mógłby przypuszczać, iż znajduje się w parnej dżungli Ameryki Południowej. Tymczasem płaskowyż był całkowicie obcy.

Las poza skalną ścianą, wydawał się niedostępny i złowieszczy. Panujące milczenie, powietrze duszne i wilgotne, poczucie jakiejś przerażającej obcości, giętkie, błyszczące gałęzie drzew pochylone prawie do ziemi pod ciężarem mchu, dochodzące z oddali porykiwania dzikich bestii — wszystko to sprawiało, że płaskowyż centralny wydawał się miejscem odpychającym i wrogim. Obszar ten nie został nigdy dokładnie spenetrowany, bowiem paru tylko Ziemian odważyło się tam zapuścić. Kompania miała niegdyś plany wykarczowania większych połaci dżungli i założenia osiedli, ale nic z tych planów nie wyszło. Gundersen był tutaj tylko raz i to przez przypadek, kiedy jego pilot w drodze z biur zarządu na wybrzeżu do Krainy Piasku musiał przymusowo lądować. Wtedy razem z nim była Seena. Spędzili cały dzień i noc w lesie. Seena, od momentu lądowania, była przerażona; usiłował podtrzymać ją na duchu, tak jak to powinien robić mężczyzna, ale strach i jemu się udzielał.

— Byłeś tu już kiedyś? — spytał Gundersen Srin'gahara.

— Nigdy. Moi ziomkowie rzadko odwiedzają tę krainę.

— Parę razy lecąc nisko nad płaskowyżem widziałem obozowiska nildorów. Nie często, ale zdarzało mi się. Chcesz powiedzieć, że twoi już tu nie przychodzą?

— Nie — odparł Srin'gahar. — Czasem ktoś czuje potrzebę, by iść na płaskowyż, ale większość jej nie odczuwa. Niekiedy czyjaś dusza więdnie i wtedy trzeba zmienić otoczenie. Jeśli ktoś nie jest jeszcze gotów na ponowne narodziny, to też wędruje na płaskowyż. Tutaj łatwiej wejrzeć we własną duszę i zbadać jej skazy. Potrafisz pojąć to, co mówię?