Выбрать главу

— Ziemianie są wewnątrz — powiedział Na-sinisul. — Możesz wejść. Ja zaczekam na twoje polecenia.

Gundersen wszedł do budynku. Powietrze było tu zatęchłe smrodliwe i pełne wilgoci. Zastanawiał się, ile zjadliwych zarodków wciąga do płuc z każdym oddechem. Słychać było głośne kapanie ciężkich kropli. Postanowił oświetlić wnętrze płomieniem miotacza, natychmiast coś pacnęło go w twarz i zaczęło wokół trzepotać — jakieś stworzenie znęcone ciepłem i światłem. Gundersen odpędził je. Na palcach pozostał mu lepki śluz.

Gdzie byli Ziemianie?

— Hallo? — zawołał. — Hallo, hallo, hallo?

W odpowiedzi usłyszał jakiś jęk. Potykając się i ślizgając w mroku, przedarł się przez gmatwaninę niewidocznych przedmiotów i doszedł do miejsca, skąd pochodził odgłos głośnego kapania. Coś jasnoczerwonego w kształcie kosza, wielkości ludzkiej klatki piersiowej, usadowiło się wysoko na ścianie, prostopadle do podłogi. Przez wielkie pory w gąbczastej powierzchni tego tworu wydobywała się czarna ciecz i spadała z pluskiem.

Podłoga była tu mocno pochyła i to, co spadało z gąbczastego kosza spływało szybko zbierając się w odległym końcu pokoju, w rogu pomiędzy podłogą i ścianą. Tutaj Gundersen znalazł Ziemian. Leżeli obok siebie na niskim materacu. Spływająca ciecz utworzyła wokół nich czarną sadzawkę i przelewała się ponad ich ciałami. Głowa jednego z Ziemian przechyliła się na bok i cała twarz zanurzona była w płynie. Jęki wydawał drugi z leżących.

Oboje byli nadzy. Mężczyzna i kobieta, chociaż trudno było to rozpoznać, byli bowiem tak wychudzeni i wyniszczeni, że ich cechy płciowe stały się niemal niewidoczne. Nie mieli włosów ani nawet brwi. Kości sterczały im przez wysuszoną jak pergamin skórę. Oczy mieli otwarte, ale wzrok nieruchomy, szklany, utkwiony w jeden punkt. W załomach skóry rosły szare algi, a po ich ciałach pełzały grzybiaste stwory.

Gundersen automatycznie, gwałtownym ruchem zrzucił dwa ślimakowate żyjątka z wyschniętych piersi kobiety. Poruszyła się i zajęczała.

— Czy już koniec? — wyszeptała w języku nildorów. Głos jej zabrzmiał jak cichutki śpiew fletu.

— Kim pani jest? — zapytał Gundersen po angielsku. — Jak to się stało?

Nie otrzymał odpowiedzi.

Grzybowaty ślimak wlazł jej na twarz. Odrzucił go i dotknął jej policzka. Miał wrażenie, że przesuwa palcami po sztywnym, chrzęszczącym papierze. Usiłował ją sobie przypomnieć — wyobrażał sobie czarne włosy na łysej teraz czaszce, lekko łukowate brwi, pełne policzki i uśmiechnięte usta. Ale na nic to się nie zdało: albo zupełnie zapomniał, albo nigdy jej nie widział.

— Czy zaraz się skończy? — zapytała znów w języku nildorów.

Gundersen zwrócił się ku jej towarzyszowi. Delikatnie, bojąc się, by nie złamać kruchej szyi, uniósł jego głowę z kałuży. Wydawało się, jakby mężczyzna oddychał tym płynem — wylewał mu się z nosa i z ust, a po chwili widać było, że nie może poradzić sobie ze zwykłym powietrzem. Gundersen znów zanurzył mu twarz w cieczy, ale przez ten krótki moment rozpoznał go. Był to niejaki Harold — a może Henry? — Dykstra, którego kiedyś, dawno, znał z widzenia.

Nieznajoma kobieta poruszyła ręką, nie miała jednak dość siły, by ją unieść. Oboje wyglądali jak żywe duchy, jak ucieleśniona śmierć, pogrążeni w lepkim płynie, całkowicie bezradni.

— Od jak dawna jesteście w tym stanie? — zapytał w języku nildorów.

— Od wieków — wyszeptała.

— Kim pani jest!

— Nie… pamiętam. Czekam.

— Na co?

— Na… koniec.

— Proszę mnie posłuchać. Nazywam się Edmund Gundersen. Byłem kiedyś zarządcą okręgu. Chcę wam pomóc.

— Proszę mnie zabić. Najpierw mnie, potem jego.

— Przetransportujemy was stąd na lotnisko. Za tydzień albo za dziesięć dni będziecie w drodze na Ziemię i potem…

— Nie… proszę…

— Czemu? Dlaczego nie? — dopytywał się.

— Skończ z tym. Skończ.

Zebrała siły, by wygiąć plecy i unieść się trochę z cieczy, która prawie zakrywała jej dolną część ciała. Coś nagle zafalowało i wybrzuszyło się pod jej skórą. Gundersen dotknął jej napiętego brzucha i poczuł, że coś się tam rusza. Było to przerażające. Dotknął ciała Dykstry i tam w środku, też się coś poruszało.

Niemal sparaliżowany ze strachu podniósł się na nogi i odsunął. W świetle miotacza przyglądał się tym pokurczonym postaciom, z których pozostała skóra i kości, nagim ale bezpłciowym. Nie miały już ani ciała, ani ducha, a jednak wciąż żyły. Ogarnął go przerażający, paraliżujący strach.

— Na-sinisul! — zawołał. — Chodź tutaj! Chodź prędzej! Sulidor zjawił się natychmiast. Stanął obok.

— Coś w nich siedzi — mówił przerażony Gundersen. — Jakieś pasożyty? Ruszają się. Co to jest?

— Spójrz — Na-sinisul wskazał gąbczasty kosz, z którego wyciekał czarny płyn. — Oni noszą w sobie jego potomstwo. Stali się żywicielami: za rok, dwa, a może trzy wyłonią się larwy.

— Przecież do tego czasu oni poumierają.

— Są odżywiani tym — sulidor machnął ogonem nad ciemną kałużą. — Wchłaniają to przez skórę. Ta ciecz odżywia ich wystarczająco, a razem z nimi to co w nich siedzi.

— Weźmiemy ich stąd i przetransportujemy do hotelu rzeką i…

— Umrą — oświadczył Na-sinisul — gdy tylko wydobędzie się ich z tej cieczy. Nie ma żadnej nadziei ocalenia.

— Kiedy to się skończy? — spytała cicho kobieta.

Gundersen zadrżał. Wpajano w niego, by nigdy nie godził się na ostateczność śmierci: dopóki w człowieku tli się iskierka życia, może być uratowany. Z resztek tkanek można odtworzyć kopię oryginału. Na tym świecie nie istniały jednak niezbędne urządzenia. Kręciło mu się w głowie. Nie wiedział, jaką podjąć decyzję. Zostawić ich tu i pozwolić, by obce twory karmiły się ich wnętrznościami? Próbować zabrać ich jakoś na lotnisko i wysłać do najbliższego szpitala? Zakończyć natychmiast ich mękę? A może postarać się samemu uwolnić ich ciała od tego, co je zżera od wewnątrz? Znów uklęknął. Z najwyższym wysiłkiem opanowując strach i odrazę dotknął brzucha kobiety, jej ud i sterczących bioder. Pod skórą znajdowała się niesamowita, drżąca masa. A jednak umysł kobiety jeszcze pracował. Nieprzytomny mężczyzna był szczęśliwszy, chociaż też leżał zarobaczony. Czy tego oczekiwali, odmawiając kiedyś wyjazdu ze świata, który pokochali? Belzagor może usidlić człowieka, powiedział wielokrotnie narodzony Vol'himyor. Ale to usidlenie, to tutaj, było zbyt dosłowne. Smród rozkładających się ciał mdlił go.

— Zabij ich oboje — zdecydował. — I zrób to prędko.

— Każesz mi to zrobić?

— Zabij ich. I zerwij to ze ściany i też zabij.

— To nie popełniło żadnego przestępstwa — oświadczył sulidor. — Robi to tylko, co jest naturalne. Zabijając tych dwoje pozbawię to potomstwa, ale nie chcę pozbawić go również życia.

— Dobrze — zgodził się Gundersen. — Tylko Ziemian. Szybko.

— Będzie to akt miłosierdzia, wykonany na twój wyraźny rozkaz — stwierdził Na-sinisul.

Pochylił się i wzniósł potężne ramię. Z fałdy skóry wyłoniła się łapa z zakrzywionymi szponami i dwukrotnie zadała cios.

Gundersen zmusił się, by nie odwrócić oczu. Ciała rozłupały się jak suche łupiny. To co było wewnątrz wylazło, nieuformowane, surowe, rozlewające się. Nawet teraz wskutek jakiegoś niepojętego odruchu zwłoki drgnęły i skurczyły się. Gundersen wpatrywał się w nie.