Выбрать главу

— Było to dawno temu — powiedział Srin'gahar. Wydawał się zadowolony z tej wymijającej odpowiedzi i nie wdawał się w dalsze szczegóły. Przez parę chwil panowała cisza. Potem Srin'gahar dodał: — Sądzę, że ten sulidor miał powód do urazy, ale powiedzieliśmy mu, że chcesz odpokutować za wszystkie swoje czyny i wreszcie się zgodził. Sulidory są często zacięte i mściwe.

— Co ja mu zrobiłem? — Gundersen domagał się wyjaśnienia.

— Nie ma potrzeby mówić o tych rzeczach — odparł Srin'gahar.

Nildor zamilkł, a Gundersen zaczai się zastanawiać nad sensem tej wypowiedzi. Łamał sobie głowę, ale nie pamiętał, by obraził jakiegokolwiek sulidora nawet nieświadomie. Wreszcie doszedł do wniosku, że Srin'gahar był celowo niejasny w swych słowach i że mógł wyrażać się w przenośniach zbyt subtelnych i obcych, by je pojął umysł Ziemianina. W każdym razie sulidor wycofał swój sprzeciw wobec dalszej podróży Gundersena. Kraina Mgieł była już blisko. Krajobraz zaczynał się zmieniać: drzewa rosły rzadko, były o wiele ciemniejsze, mniejsze i nie miały tyle liści, co drzewa w dżungli. Coraz częściej pojawiały się płachty mgły. Powietrze było ciepłe i czyste, a na niebie jasno świeciło słońce. Panował tu jeszcze łagodny i łaskawy klimat.

Nagle Gundersen poczuł, zapowiadający zmianę aury, powiew mroźnego wiatru z północy. Ścieżka wiodła w dół po pochyłości, a gdy potem znów wspięła się na wzgórze, Gundersen objął wzrokiem wielki, posępny, bezludny obszar — ziemi niczyjej pomiędzy dżunglą a Krainą Mgieł. Nie rosło tu żadne drzewo ani krzak, ani nawet mech. Był tylko żółty piach i rozrzucone na nim gdzieniegdzie kamienie. Za tą pustą strefą złociła się błyszcząca w słońcu oblodzona skała, wysoka na kilkaset metrów, która na ogromnej przestrzeni tarasowała drogę. W oddali groźnie majaczył szczyt niebotycznej góry, poszarpany, z wystającymi zrębami i pólkami skalnymi, bladoróżowy na tle stalowoszarego nieba. Wszystko w tej dalekiej krainie wydawało się nadmiernie wielkie i masywne, wręcz monstrualne.

— Tutaj musisz iść już sam — oświadczył Srin'gahar. — Przykro mi, ale taki jest zwyczaj. Nie mogę nieść cię dalej.

Gundersen zlazł z nildora. Zmiana sposobu podróży nie wydawała mu się niewłaściwa, przeciwnie, uważał, że na miejsce ponownych narodzin powinien dotrzeć o własnych siłach. Czuł się też trochę zażenowany, że tyle setek kilometrów przejechał na grzbiecie Srin'gahara. Jednak już po pięćdziesięciu metrach marszu u boku pięciu nildorów zaczął dyszeć. Krok wprawdzie był wolny i miarowy, ale widocznie powietrze tu było bardziej rozrzedzone. Zmuszał się, by ukryć zmęczenie. Pójdzie dalej. Czuł się pogodny i dziwnie lekki. Uważał, że zdoła opanować bicie serca i pulsowanie w skroniach, tym bardziej, że wiał rześki, chłodny wiatr. Byli w połowie drogi przez pustą strefę, gdy Gundersen dostrzegł, że to co wydawało się litą, białą skałą, było w istocie ścianą gęstej mgły. Wysunięte jej pasma dotykały jego twarzy. Przywiodło mu to na myśl zimne dotknięcie śmierci, welony, trumny, groby i czaszki, ale dziwnie nie były to wyobrażenia niemiłe.

Nagle chmury unoszące się ponad mgłą rozpłynęły się i słońce rozjarzyło najwyższy szczyt odległej góry — ogromną, śnieżną kopułę, a jemu wydało się, że spogląda na niego stamtąd odmieniona, pogodna twarz Kurtza.

Z bieli, obejmującej wszystko przed nimi, wyłoniła się postać olbrzymiego, starego sulidora. To Na-sinisul dotrzymywał przyrzeczenia, że będzie im przewodnikiem. Sulidory, które towarzyszyły im dotychczas, wymieniły parę słów z Na-sinisulem i odeszły z powrotem do dżungli. Na-sinisul dał znak i kawalkada ruszyła naprzód.

Po paru minutach ogarnęła ich mgła.

Gundersen spostrzegł, że nie była tak gęsta jak się wydawało. Prawie cały czas była dość dobra widoczność. Chwilami jednak pojawiały się wiry i wtedy ledwie dostrzegał zielone cielsko Srin'gahara kroczącego obok. Krajobraz był surowy: goła ziemia, trochę głazów, niskie drzewa, zupełnie jak w ziemskiej tundrze.

Nikt się nie odzywał. Marsz trwał już pewnie z godzinę. Gundersen nie mógł już wyprostować pleców i stopy mu zdrętwiały. Droga wznosiła się niepostrzegalnie w górę, powietrze stawało się coraz rzadsze, a temperatura spadała gwałtowanie, gdy dzień zbliżał się ku końcowi. Koszmarna mgła, bezmierna, spowijająca wszystko, kładła się ciężarem na duszy Gundersena. Miał wrażenia, że wszystkie barwy i ciepło uleciało ze wszechświata.

Szedł naprzód jak maszyna. Czasami puszczał się kłusem, by nie zostać w tyle za nildorami. Na-sinisul narzucił tempo, które nildory wytrzymywały bez trudu, dla Gundersena jednak było ono niemal zabójcze. Wstydził się, że sapie i dyszy, chociaż właściwie nikt nie zwracał na to uwagi. Marzył z rozpaczą o odpoczynku, ale nie mógł się zdobyć na to, by prosić nildory o chwilę postoju: to była przecież ich pielgrzymka, a on sam się do niej wprosił.

Zapadł ponury, przygnębiający zmierzch. Szarość stawała się jeszcze bardziej szara. Anemiczne dotychczas i tak słabo widoczne słońce, zgasło zupełnie. Widzialność była bardzo zła. Zrobiło się przenikliwie zimno. Nagle zaczęło go dręczyć coś, na co dotąd nie zwracał uwagi — oddychanie stało się nieprzyjemne. Powietrze na Belzagorze, nie tylko w Krainie Mgieł, ale we wszystkich regionach, nie odpowiadało normom atmosfery ziemskiej — zawierało trochę więcej azotu, a mniej tlenu. Różnica ta była uchwytna tylko dla bardzo wrażliwego powonienia. Gundersen, przyzwyczajony w ciągu tylu lat służby na Belzagorze, różnicy tej nie odczuwał. Teraz jednak wpadał mu w nozdrza gryzący, metaliczny zapach i wydawało się, że w gardle ma pełno jakiegoś brudu.

Kłopoty z oddychaniem oraz uciążliwość drogi tak zaabsorbowały Gundersena, że nie spostrzegł kiedy pozostał sam.

Nildorów nigdzie nie było widać, zniknął też Na-sinisul. Wszystko tonęło we mgle. Uświadomił sobie, że musiało minąć dobrych kilka minut odkąd stracił z oczu swych towarzyszy. Do tej pory mogli go znacznie wyprzedzić lub pójść inną drogą.

Nie wołał.

Opanowała go nieodparta chęć odpoczynku. Przysiadł w kucki i przyciągnął dłonie do twarzy, potem oparł się rękami o zimny, wilgotny grunt i wciągał głębokimi haustami powietrze. Jak dobrze byłoby położyć się i stracić świadomość. Usiłował jednak wstać, co udało mu się dopiero za trzecim razem.

— Srin'gahar? — wyszeptał. Nie miał siły wzywać pomocy.

W głowie wirowało mu, ruszył jednak naprzód potykając się, ślizgając i wpadając na drzewa. W pewnej chwili ujrzał po lewej stronie coś, co musiało być nildorem i czując nagły przypływ sił pobiegł tam. Kiedy przywarł doń. poczuł, że jest twardy, mokry i lodowaty. Zdał sobie sprawę, że to wielki głaz. Oderwał się od niego i wtem zobaczył szereg masywnych kształtów: mijały go nildory.

— Poczekajcie! — zawołał i chciał je dogonić. Nagle potknął się i upadł lądując na rękach i kolanach w płytkim, ale bardzo zimnym strumieniu. Wyczołgał się na brzeg. Okazało się, że wziął za nildory niskie, rozłożyste drzewa, poruszane wiatrem. No dobrze — pomyślał — zgubiłem się; poczekam tu do rana. Skulił się i usiłował jakoś wycisnąć wodę z przemoczonego ubrania.

Nadeszła noc i ciemność w miejsce szarości. Szukał nad głową księżyców, ale ich nie było. Męczyło go ogromne pragnienie. Próbował doczołgać się z powrotem do strumienia, ale nie mógł go znaleźć. Wargi miał spękane, a pałce mu zdrętwiały. Pomimo udręki i strachu odnajdywał w sobie spokój. Powtarzał sobie, że wszystko, co się dzieje, nie jest w istocie niebezpieczne, natomiast w jakiś sposób konieczne.

Płynęły godziny. W pewnej chwili zjawił się Srin'gahar, któremu towarzyszył Na-sinisul.