— Jest tutaj — usłyszał głos nildory.
— Żyje? — spytał Na-sinisul. Głos jego dochodził przez mgłę, jak z innego świata.
— Żyje. Mokry i zimny. Edmund Gundersen, możesz wstać?
— Tak. Nic mi nie jest. — Napełniło go uczucie wstydu. — Szukaliście mnie cały czas?
— Nie — odparł łagodnie Na-sinisul. — Poszliśmy do wsi i tam dyskutowaliśmy na temat twej nieobecności. Nie byliśmy pewni czy zgubiłeś się, czy celowo oddaliłeś się od nas. Potem ja i Srin'gahar wróciliśmy. Miałeś zamiar nas opuścić?
— Zgubiłem się — wyznał Gundersen żałośnie.
Nawet teraz nie pozwolono, by wsiadł na nildora. Wlókł się pomiędzy Srin'gaharem a Na-sinisulem, chwytając się co pewien czas gęstego futra sulidora lub wspierając o gładkie biodro nildora. Wreszcie przez mgłę i ciemność zaczęły przezierać słabe światełka, a potem Gundersen dostrzegł zarys chat w wiosce sulidorów. Nie czekając na zaproszenie, wsunął się do pierwszej z brzegu szopy. Śmierdziało stęchlizną. Z krokwi zwieszały się pęczki suchych kwiatów i wiązki skór zwierzęcych. Kilku siedzących sulidorów spojrzało na niego nie okazując zainteresowania. Gundersen ogrzał się i wysuszył ubranie. Ktoś przyniósł mu miskę słodkiej, gęstej zupy, a później dostał parę kawałków suszonego mięsa. Trudno było je pogryźć, ale mógł je żuć. Miało wspaniały smak. Wielu sulidorów wchodziło i wychodziło. Raz, kiedy płat skóry zasłaniający wejście pozostał odchylony, zobaczył nildory siedzące przed chatą. Maleńkie zwierzątko, o dzikim pyszczku, białe jak śnieg, przysunęło się do niego i spoglądało pogardliwie. Jakaś bestia z północy, którą sulidory sprowadziły sobie zapewne do zabawy — myślał. Stworzenie szarpnęło za wciąż wilgotną odzież Gundersena i wydało głos podobny do chichotu. Poruszyło uszkami, w których sterczały kępki włosków i ostrymi, maleńkimi pazurkami badało ciekawie rękaw. Długi, chwytny ogonek zwijał się i rozwijał. Potem nagle skoczyło Gundersenowi na kolana, chwyciło łapkami jego rękę i wpiło ząbki w ciało. Ugryzienie nie było bardziej bolesne, niż ukąszenie komara, ale Gundersen obawiał się, że może się wywiązać jakaś obrzydliwa infekcja. Nie zrobił jednak żadnego ruchu, by spędzić stworzonko. Spadła na nie natomiast łapa któregoś z sulidorów i rzuciła je przez szerokość izby w kąt. Na-sinisul przysiadł koło Gundersena.
— Czy munzor mocno cię ugryzł? — spytał.
— Nie bardzo. Czy to niebezpieczne?
— Nie, nic ci się nie stanie — odrzekł sulidor. — Ukarzemy to zwierzątko.
— Och, nie róbcie tego. Ono się tylko bawiło.
— Musi się nauczyć, że gość to świętość — stwierdził stanowczo Na-sinisul. Pochylił się bliżej. Gundersen poczuł rybi oddech sulidora i zobaczył wielkie kły w jego paszczy.
— Wioska będzie cię gościła, póki nie nabierzesz sił, by iść dalej. Ja muszę zaraz wyruszyć z nildorami na Górę Ponownych Narodzin.
— Czy to ta wielka, czerwona góra na północy?
— Tak. Ich czas jest już bliski, mój również. Przeprowadzę ich przez ceremonię ponownych narodzin, a potem przyjdzie kolej na mnie.
— Sulidory też się odradzają?
— A czy może być inaczej? — zdziwił się Na-sinisul.
— Nie mam pojęcia. Tak mało wiem o wszystkim.
— Gdyby sulidory się nie odradzały — wyjaśnił Na-sinisul — jakże nildory mogłyby narodzić się ponownie? Jedno złączone jest nierozerwalnie z drugim.
— W jaki sposób?
— Gdyby nie było dnia. nie byłoby i nocy.
Gundersenowi nie wydawało się to zbyt jasne i starał się wydobyć z Na-sinisula bliższe szczegóły, ale ten nie chciał już na ten temat mówić. Zainteresowało go natomiast co innego.
— Mówiono mi — pytał z kolei sulidor — że przybyłeś do naszego kraju, by pomówić z człowiekiem z twego własnego narodu, z człowiekiem Cullenem. Czy to prawda?
— Tak. Jest to w każdym razie jeden z powodów, dla których tu jestem.
— Ten człowiek Cullen żyje w trzeciej wiosce stąd na północ, a pierwszej na zachód. Został powiadomiony o twoim przybyciu i wzywa cię. Sulidor z tej wsi poprowadzi cię do niego, gdy będziesz gotów do drogi.
— Mogę wyjść jutro z rana — zdecydował Gundersen.
— Najpierw muszę ci coś oznajmić. Człowiek Cullen szukał wśród nas schronienia, jest więc święty. Nie ma mowy byś mógł go zabrać z naszego kraju i przekazać nildorom.
— Pragnę tylko z nim pomówić.
— To jest możliwe. Ale twój układ z nildorami jest nam znany. Musisz pamiętać, że wypełnić go możesz tylko łamiąc naszą gościnność.
Gundersen nie odpowiedział. Jakże mógł obiecywać cokolwiek Na-sinisulowi, nie będąc równocześnie wiarołomnym wobec wielokrotnie narodzonego Vol'himyora? W duszy powtarzał sobie, że będzie się trzymał pierwotnego postanowienia: pomówi z Cedrikiem Cullenem i dopiero potem zdecyduje, co ma robić. Zaniepokoiło go jednak, że sulidory wiedziały już, w jakim celu poszukiwał Cullena.
Na-sinisul pozostawił go. Gundersen usiłował zasnąć i udało mu się na chwilę zapaść w niespokojną drzemkę. Całą noc jednak migotały w chacie płomienie lamp, sulidory kręciły się hałaśliwie, zaś nildory przed chatą długo o czymś debatowały. Raz Gundersen przebudził się i spostrzegł, że mały, kłapouchy munzor siedzi mu na piersiach i skrzeczy. Później trzy sulidory powiesiły okrwawiony kadłub jakiegoś zwierzęcia koło miejsca, gdzie leżał skulony. Przez chwilę słyszał, jak odrywały kawałki mięsa, ale wkrótce znów zapadł w krótki sen. Gdy wstał ranek zimny i ponury, Gundersen czuł się bardziej zmęczony, niż gdyby w ogóle nie spał.
Dano mu śniadanie. Dwa młode sulidory, Se-holomir i Yi-gartigok, oznajmiły, że zostały wybrane jako jego eskorta do wioski, w której mieszkał Cullen. Na-sinisul i pięć nildorów kończyło przygotowania do drogi na Górę Odrodzenia. Gundersen pożegnał towarzyszy swej dotychczasowej podróży.
— Życzę wam radości z ponownych narodzin — powiedział.
Wkrótce potem podjął swą własną wędrówkę. Jego nowi przewodnicy byli milczący i pełni rezerwy. Odpowiadało mu to nawet, bo nie miał ochoty na rozmowę przemierzając ten nieprzyjemny kraj. Chciał sobie pewne rzeczy przemyśleć. Nie miał pewności co zrobi, gdy zobaczy Cullena. Jego pierwotny plan, by poddać się odrodzeniu, plan, który — wydawało się — miał tak szlachetne pobudki, teraz wyglądał na czysty idiotyzm. I to nie tylko dlatego, że widział Kurtza. Teraz zdawało mu się to nienaturalne: wdzierać się w święte obrządki obcego gatunku. Udać się na Górę Odrodzenia — tak. Zaspokoić swoją ciekawość — tak. Ale poddać się ponownym narodzinom? Po raz pierwszy jego pewność zachwiała się. Zaczął podejrzewać, że w końcowym momencie wycofa się i nie będzie odrodzony.
Nadgraniczna tundra ustępowała teraz terenom zalesionym. Ale drzewa były inne niż w dżungli, gdzie chcąc przystosować się do warunków stawały się pokręconymi, skarlałym krzakami. Tu rosły prawdziwe drzewa północy. Pnie miały grube i wyniosłe, pokryte karbowaną korą, gałązki natomiast delikatne, z igiełkowatymi liśćmi. Górne konary spowijała mgła. Na odsłoniętych przestrzeniach grunt pokryty był śniegiem, chociaż na tej półkuli zbliżało się już lato. Północny wiatr napędził kłębiaste, ołowiane chmury i rozszalała się gradowa burza. Sulidory nie uznały tego za przeszkodę w marszu i Gundersen rad nie rad szedł z nimi.
Mgła przerzedzała się, za to w górze unosiły się zwały gęstych chmur, zakrywając całe niebo. Po dwóch dniach podróży krajobraz zmienił się znowu — goła ziemia, gołe gałęzie drzew, wilgoć i przejmujący chłód. Gundersen dostrzegał nawet swoiste piękno w tej surowości otoczenia. Budziło się w nim nieznane uczucie zachwytu, gdy wełniaste zwoje mgły płynęły jak duchy nad szerokim, szarym strumieniem, gdy kudłate bestie przemykały po szklistych taflach lodu, gdy w panującą ciszę wdzierał się chrapliwy, ostry krzyk lub kiedy za zakrętem ścieżki ukazywała się biała, zimowa, niezmierzona pustka. Wszystko wydawało mu się nieskalanie czyste i nowe.