Czwartego dnia Se-holomir oznajmił, że wioska, do której zdążają leży już za następnym wzgórzem.
XIII
Było to dość okazałe osiedle: czterdzieści lub więcej chat ustawionych w dwa rzędy. Z jednej strony otaczał je wysokopienny las, z drugiej rozlewało się szeroko jezioro. Gundersen zbliżał się do wsi ścieżką pomiędzy drzewami. W powietrzu unosiły się z wolna opadające płatki śniegu. Mgła wzniosła się wysoko i tworzyła jednolitą, szarą powłokę.
— Człowiek Cullen? — spytał Gundersen.
Cullen leżał w chacie nad jeziorem. Dwa sulidory strzegące wejścia odsunęły się na polecenie Yi-gartigoka, dwa inne stały w nogach barłogu z gałęzi i skór, na którym spoczywał Cullen.
— Przyszedłeś po mnie, Gundy? — odezwał się Cullen. — No to, bracie, spóźniłeś się.
Złociste włosy Cullena posiwiały i posklejały się w strąki, miejscami przezierała łysa czaszka. Łagodne niegdyś, bladozielone oczy stały się mętne i apatyczne, białka pożółkły i poprzecinane były chorobliwymi, krwawymi kreskami. Z twarzy została skóra i kości. Przykryty był jakąś derką, pod nią rysowało się wychudzone ciało. Z dawnego Cullena niewiele pozostało: tylko melodyjny, przyjemny głos i pogodny uśmiech, teraz groteskowo rażący na wyniszczonej twarzy. Wyglądał na stuletniego starca.
— Od jak dawna jesteś w takim stanie? — dopytywał się Gundersen.
— Dwa miesiące, może trzy. Sam nie wiem. tutaj czas przecieka przez palce. Ale dla mnie nie ma już powrotu. Zostanę tutaj. Do końca. Do końca.
Gundersen ukląkł koło barłogu chorego.
— Masz bóle? Może coś ci dać?
— Nic mnie nie boli — powiedział Cullen. — Niepotrzebne narkotyki. To już koniec.
— Co ci jest? — spytał Gundersen, myśląc o Dykstrze i jego kobiecie zżeranych przez jakieś larwy, leżących w gnoju. Myślał o Kurtzu udręczonym i zmienionym. Przypomniał sobie, co mówiła Seena o Gio Salamone przekształconym w kryształy.
— Czy to jakaś miejscowa choroba? Tutaj coś chwyciłeś?
— Nic egzotycznego — odparł Cullen — gniję od środka. To stary nieprzyjaciel, Gundy, rak. Rak jelit. Kleszcze raka rozrywają mi kiszki.
— Musisz bardzo cierpieć.
— Nie — odpowiedział Cullen. — Ten rak pełza powoli. Tu skubnie, tam skubnie. Ubywa mnie każdego dnia. Czasem myślę, że już nic ze mnie nie zostało. Dzisiaj mam lepszy dzień.
— Słuchaj — zaczął Gundersen — w ciągu tygodnia mogę cię przetransportować do domu Seeny. Na pewno ma cały zestaw leków i oczywiście środki przeciwrakowe. Choroba nie zaszła tak daleko, byśmy nie mogli jej powstrzymać, jeśli będziemy działać szybko. A potem wsadzimy cię na statek i poślemy na Ziemię, gdzie cię całkowicie wyleczą.
— Nie. Nie ma o czym mówić.
— Nie gadaj głupstw! Nie żyjemy w średniowieczu, Ced. Przypadek raka nie jest powodem, by człowiek kładł się w brudnej chałupie i czekał na śmierć. Sulidory przygotują dla ciebie nosze. Załatwię to w ciągu pięciu minut. I potem…
— Nie zdołałbym nigdy dotrzeć do Seeny i dobrze o tym wiesz — powiedział miękko Cullen. — Nildory zabrałyby mnie w momencie, w którym przekroczyłbym granicę Krainy Mgieł. Musisz o tym wiedzieć.
— No…
— Nie mam siły na udawanie. Wiesz przecież, że jestem najbardziej poszukiwanym człowiekiem na tej planecie, prawda?
— Chyba tak.
— Zostałeś wysłany, żeby mnie im dostarczyć?
— Nildory prosiły, żebym cię sprowadził — przyznał Gundersen. — Musiałem się zgodzić, aby otrzymać zezwolenie na przybycie tutaj.
— Naturalnie — powiedział z goryczą Cullen.
— Postawiłem jednak warunek, że nie sprowadzę cię, jeśli nie będziesz chciał iść dobrowolnie — dodał Gundersen. — Wysunąłem też inne zastrzeżenia. Słuchaj Ced, nie jestem Judaszem. Podróż tę podjąłem z osobistych powodów i to, że cię odwiedziłem jest sprawą całkowicie uboczną. Ale chcą ci pomóc. Zgódź się, żebym zabrał cię do Seeny. Będziesz poddany leczeniu i…
— Powiedziałem ci — przerwał Cullen — że nildory złapią mnie przy pierwszej okazji.
— Nawet gdyby wiedziały, że jesteś śmiertelnie chory i zabieram cię na kurację?
— Zwłaszcza wtedy. Gdybym umierał, chciałyby ocalić mą dusze. Nie mam ochoty sprawić im tej satysfakcji, Gundy. Zostanę tutaj, tu gdzie jestem bezpieczny, poza ich zasięgiem, i będę czekał, aż rak mnie wykończy. To już teraz niedługo. Dwa dni, trzy, tydzień, a może nawet dziś. Jestem wdzięczny, że chciałeś mnie ratować, ale nie pójdę.
— A jeśli otrzymam od nildorów obietnicę, że zostawią cię w spokoju, póki nie będziesz w stanie poddać się…
— Nie pójdę. Musiałbym użyć siły. A to wykracza poza warunki przyrzeczenia, jakie złożyłeś nildorom, prawda?
— Cullen uśmiechnął się po raz pierwszy od dłuższej chwili.
— Tam, w kącie jest jeszcze jedna butelka wina. Bądź dobrym kolegą.
Gundersen poszedł ją przynieść. Musiał przejść koło kilku sulidorów. Rozmowa z Cullenem tak go pochłonęła, była taka prywatna, że zapomniał o sulidorach, których było pełno w chacie. Wziął wino i zaniósł choremu. Ręka Cullena drżała, ale zdołał się napić, potem podał butelkę Gundersenowi, który nie był w stanie mu odmówić. Wino było ciepłe i słodkie.
— A więc nie będziesz starał się zabrać mnie z tej wioski, zgoda? — nalegał Cullen. — Wiem, że nie myślisz serio, aby przekazać mnie nildorom, ale może uważasz, że w ten sposób uratujesz mi życie. Nie rób tego, bo skutek byłby ten sam — tak czy inaczej dostałbym się w ręce nildorów. Zostanę tutaj. Zgoda?
Gundersen milczał przez chwilę. — Niech ci będzie — powiedział wreszcie.
Cullen odetchnął z ulgą. — Szkoda, że straciłem tyle energii by cię przekonać — westchnął. — Mamy sobie jeszcze tyle do powiedzenia, a nie mam już siły.
— Odpocznij sobie teraz, przyjdę później.
— Nie. Zostań. Rozmawiaj ze mną. Powiedz mi, gdzie byłeś przez te wszystkie lata, dlaczego tu wróciłeś, kogo widziałeś, co robiłeś? Opowiedz mi wszystko. Odpocznę, jak będę cię słuchał. A potem… potem…
Głos Cullena załamał się. Gundersenowi zdawało się, że stracił przytomność albo może zasnął. Oczy miał zamknięte, oddychał powoli, z trudem. Gundersen zamilkł, czuł się skrępowany. Zaczął chodzić po chałupie, oglądał skóry zwierząt zawieszone na ścianach, proste sprzęty, resztki jedzenia. Sulidory nie zwracały na niego uwagi. Było ich w chacie osiem. Trzymały się z dala od umierającego, a jednak cały czas na niego baczyły. Gundersena z każda chwilą coraz bardziej onieśmielała obecność tych ogromnych, dwunogich bestii, tych koszmarnych stworzeń z kłami i pazurami, z grubym ogonem i długimi ryjami, które wchodziły i wychodziły i poruszały się tak, jakby on w ogóle nie istniał. Wypił jeszcze trochę wina, chociaż ani jego smak, ani zapach nie były przyjemne.
— Opowiadaj mi, czekam — odezwał się Cullen, mając wciąż zamknięte oczy.
Gundersen zaczął mówić. Mówił o ośmiu latach, które spędził na Ziemi, o niepokoju, jaki go tam opanował, o trudnej do określenia chęci powrotu na Belzagor, o potrzebie znalezienia jakiegoś nowego sposobu na życie. Opowiadał o swej wędrówce przez lasy do siedliska nildorów nad jeziorem, o tym jak tańczył pomiędzy nimi i jak wymuszono na nim obietnicę, że sprowadzi Cullena. Mówił o Dykstrze i jego kobiecie znalezionych w ruinach stacji. Powiedział mu też, że był z Seena w Noc Pięciu Księżyców. Powiedział o Kurtzu i o tym, jak został zmieniony wskutek ponownych narodzin. I mówił o swojej pielgrzymce do Krainy Mgieł.