Jakiś rok temu, może mniej niż rok — kontynuował — udałem się na płaskowyż, Kurtz wrócił właśnie po ponownych narodzinach i Seena była strasznie zgnębiona tym, co się z nim stało. Chciałem ofiarować jej jakiś prezent, jakieś stworzenie, które by ją ucieszyło. Tym razem wybrałem się bardziej na południowy — zachód od miejsca, gdzie zwykle lądowałem, tam gdzie łączą się dwie rzeki. Nigdy tam jeszcze nie byłem. Pierwszą rzeczą, która rzuciła mi się w oczy, były kompletnie poobgryzane krzewy. Nildory! Mnóstwo nildorów! Ogromny obszar, cały wypasiony! Bardzo mnie to zaciekawiło. Czasem widywałem jakiegoś samotnego nildora na płaskowyżu, ale nigdy nie widziałem całego stada. Zacząłem iść wzdłuż tej linii zniszczenia. Biegła coraz dalej i dalej przez las niczym blizna — połamane gałęzie, stratowane jak zwykle poszycie. Zapadła noc, rozbiłem obozowisko i wydawało mi się, że z ciemności dochodzi odgłos bębnienia. To było głupie: przecież nildory nie używają bębnów. Po chwili zdałem sobie sprawę, że słyszę jak tańczą, jak tupią i właśnie to dudnienie niosło się po lesie. Dochodziły też inne dźwięki: jakieś piski, beczenie, ryki przerażonych zwierząt. Musiałem zobaczyć, co się dzieje. Zwinąłem więc obóz i zacząłem się skradać przez dżunglę. Hałas stawał się coraz głośniejszy, aż wreszcie dotarłem do skraju lasu i sawanny ciągnącej się w dół ku rzece. Tu, na otwartej przestrzeni, znajdowało się chyba z pięćset nildorów. Na niebie świeciły trzy księżyce i wszystko dobrze widziałem. Gundy, czy dasz wiarę, że one się wymalowały!? Jak dzikusy! Wyglądały na jakieś koszmarne zjawy. Na polanie były trzy zagłębienia, jakby sadzawki. Jedna wypełniona jakimś czerwonym mułem, a dwie — gałęziami, liśćmi i jagodami, które nildory tak stratowały, że wyciekł z nich barwny sok — w jednej był czarny, a w drugiej — siny. Obserwowałem, jak nildory wchodziły do tych zagłębień i tarzały się; najpierw w tym czerwonym mule i wyłaziły zupełnie szkarłatne, a potem nabierały trąbą barwnika z drugich sadzawek i malowały się w pasy czarne i niebieskie. Barbarzyński widok! Kiedy już się udekorowały, zaczynały biec, dosłownie pędziły, na miejsce, gdzie odbywały się tańce i zaraz zaczynały tupać w rytmie na cztery — wiesz, tak: bum, bum, bum, bum. Ale teraz było to nieskończenie bardziej dzikie i przerażające niż zwykle — armia nildorów na ścieżce wojennej. Tupały mocno nogami, kiwały wielkimi łbami, podnosiły trąby, ryczały, ryły kłami ziemię, skakały, śpiewały i wachlowały uszami. Przerażające, Gundy, wierz mi. I te ich wymalowane cielska oświetlone blaskiem księżyców. — Nie wychodząc z gęstego lasu — opowiadał dalej chory — przesunąłem się bardziej na zachód, żeby mieć lepszy widok. Dalej, za tańczącymi, zobaczyłem coś jeszcze bardziej zadziwiającego. Przestrzeń większa trzy albo cztery razy od tej całej wioski ogrodzona była balami. Nildory same nie były w stanie tego wykonać — mogły powyrywać drzewa i poprzenosić je trąbami, ale potrzebowały pomocy sulidorów, żeby je odpowiednio poukładać i zrobić z nich płot. Wewnątrz zagrody znajdowały się zwierzęta żyjące na płaskowyżu. Setki zwierząt różnych gatunków i wielkości: ogromne, z szyjami jak żyrafy, i podobnie do nosorożców, i płochliwe jak gazele, i jeszcze dziesiątki innych, jakich jeszcze nigdy nie widziałem. Wszystkie stłoczone razem. Z pewnością myśliwi-sulidory musieli za dnia przetrząsnąć zarośla i zgonić całą tę menażerię. Zwierzęta były niespokojne i przerażone. Ja również. Skuliłem się w ciemnościach i czekałem. Wreszcie tańczące nildory rozpoczęły obrzędy rytualne. Zaczęły coś wykrzykiwać i w końcu zorientowałem się, o co chodzi. Czy wiesz kim były te wymalowane bestie? Byli to grzesznicy, nildory, które utraciły łaskę! Było to miejsce pokuty i uroczystość oczyszczenia. Każdy nildor, który splamił się w ciągu roku, musiał tu przyjść i oczyścić się. Gundy, czy wiesz jakie to grzechy popełniały? Piły jad, który dawał im Kurtz! Stara zabawa na stacji wężów — dać się napić nildorom, samemu pociągnąć łyk i czekać, aż się pojawią halucynacje. Te wszystkie nildory zostały sprowadzone przez Kurtza z drogi cnoty. Ich dusze zostały zbrukane. Ziemski diabeł odnalazł ich czułe miejsce. Wiedział, jakiej pokusie nie zdołają się oprzeć. No i znalazły się tu, żeby się oczyścić. Płaskowyż centralny to czyściec nildorów. Nie mieszkają tam, bo to miejsce potrzebne im do obrządków. Tańczyły, Gundy, godzinami, ale to jeszcze nie był właściwy rytuał pokuty. To było dopiero preludium. Tańczyły godzinami tak, że mnie kręciło się w głowie od patrzenia: czerwone cielska, czarne paski, tupotanie nóg. A potem, kiedy zaszły księżyce i nadchodził świt, zaczęła się właściwa ceremonia. Patrzyłem i wtedy dopiero miałem możność wejrzenia w prawdziwą, ciemną duszę nildorów. Dwa stare nildory zbliżyły się do zagrody i zaczęły kopać w bramę. Kiedy wejście miało już jakieś dziesięć metrów szerokości, odsunęły się, a uwięzione zwierzęta zaczęły w popłochu wybiegać na równinę. Zwierzęta były przerażone całym tym hałasem, tańcami i tym, że były uwięzione. Biegały wkoło nie wiedząc dokąd uciekać. Wtedy nildory zaatakowały je. Wyobrażasz sobie? Tratowały, nadziewały na kły, chwytały trąbami i waliły o drzewa. Zrobiło mi się niedobrze. Jaką potworną śmiercionośną maszyną może być taki nildor: ten ciężar, kły, trąba, te ogromne nogi — w dzikim szale mordowania, pozbawiony wszelkich hamulców! Niektórym zwierzętom udało się oczywiście zbiec, większość jednak nie uniknęła okrutnego losu. Wszędzie zmiażdżone ciała, rzeki krwi. Z lasu wychodziły drapieżniki by ucztować, choć jeszcze trwało zabijanie. Oto jak pokutują nildory: grzech za grzech. W ten sposób oczyszczają się. To właśnie na tym płaskowyżu, Gundy. rozładowują swą agresję. Odrzucają wszelkie hamulce i ujawnia się tkwiące w nich bestialstwo. Nigdy w życiu nie czułem takiego przerażenia, jak wtedy, gdy oczyszczały swoje dusze. Wiesz, jaki miałem zawsze szacunek dla nildorów. I wciąż jeszcze mam. Ale zobaczyć coś takiego, taką masakrę, obraz piekła — Gundy, zdrętwiałem z rozpaczy. Nie wydawało się, by to mordowanie cieszyło nildory, ale też nie wahały się przed zabijaniem i zabijały, bo po prostu trzeba było to robić, bo taka była forma ceremonii i nie zastanawiały się nad tym bardziej, niż Sokrates nad jagnięciem składanym Zeusowi w ofierze. Horror, doprawdy horror. Patrzyłem, jak nildory niszczyły życie ze względu na dobro swych dusz i czułem, że otwarła się pode mną jakaś zapadnia i że znalazłem się w innym świecie, którego istnienia nawet nie podejrzewałem. Potem nadszedł świt — mówił dalej Cullen. — Wstało słońce, ciepłe, złote promienie padały na stratowanie zwłoki. Nildory leżały spokojnie pośród tego pobojowiska, odpoczywały, ukojone, oczyszczone, wolne od wewnętrznego wzburzenia. Wokół rozlewał się się zdumiewający spokój. Stoczyły walkę ze swymi demonami i zwyciężyły. Przeszły przez nocny koszmar i były — nie wiem jak, ale rzeczywiście były — oczyszczone, pozbawione zmazy. Nie potrafię powiedzieć, jak można osiągnąć zbawienie poprzez przemoc i zniszczenie. Obce jest to moim poglądom i twoim pewnie też. Kurtz jednak to pojmował. Wybrał tę samą drogę, co nildory. Brnął w zło coraz głębiej i głębiej, radował się zepsuciem, chwalił znieprawieniem, a mimo to w końcu był w stanie osądzić się, uznać niegodnym i oderwać od tej ciemności, którą odkrył w sobie. I dlatego poszedł szukać odrodzenia i przez to wykazał, że anioł będący w nim jest jeszcze żywy. Tę kwestię będziesz sam musiał w sobie przetrawić, Gundy. Ja ci w tym pomóc nie jestem w stanie. Mogę ci tylko przekazać, co widziałem tamtego ranka, o wschodzie słońca na brzegu morza krwi. Spojrzałem w otchłań. Dane mi było uchylić zasłonę i zobaczyłem, dokąd poszedł Kurtz, dokąd idą te wszystkie nildory i dokąd, być może, pójdziesz i ty. Ja nie mogłem.