Około południa mgła zgęstniała i widoczność stała się bardzo ograniczona. Gundersen widział tylko na odległość ośmiu, dziesięciu metrów. Ogromne drzewa stanowiły obecnie poważną przeszkodę: ich wystające, poskręcane korzenie i przypory były prawdziwą pułapką dla nieuważnego wędrowca. Gundersen starał się iść bardzo ostrożnie. Potem wkroczył na teren gdzie wielkie, spłaszczone na wierzchu głazy sterczały z ziemi, jeden za drugim, tworząc oślizgłe stopnie prowadzące do nieznanej krainy. Czołgał się po nich, macając na oślep, nie wiedząc, czy przy końcu nie czeka go upadek ani z jakiej wysokości. Czasami musiał skakać, a każdy taki skok był aktem wiary. Zaczynało go ogarniać zmęczenie, kolana i uda były coraz mniej sprawne, ale umysł miał jasny i nie opuszczało go uczucie zachwytu.
Na posiłek rozłożył się koło małego, idealnie okrągłego jeziorka o lśniącej jak lustro tafli wody, otoczonego smukłymi drzewami spowitymi mgłą. Rozkoszował się urokiem tego miejsca, doskonale odizolowanego od wszelkich niepokojów świata, i swoją samotnością. Mógł tutaj odetchnąć z ulgą po napięciu podróży, po tylu tygodniach wędrowania z nildorami i sulidorami w ciągłej obawie, że może je obrazić i nie uzyskać przebaczenia. Nie chciało mu się stamtąd odchodzić.
Gdy już zbierał swe rzeczy, w jego odosobnienie wdarł się jakiś niemiły dźwięk: buczenie maszyny gdzieś wysoko w górze. Osłonił oczy przed blaskiem i dojrzał lecący pod chmurami transportowiec. Mały pojazd o ściętym nosie krążył, jakby czegoś szukając. Czyżby mnie? — zastanawiał się Gundersen. Odruchowo skulił się przy pniu najbliższego drzewa, chociaż wiedział, że pilot nie mógł go zobaczyć. Po chwili pojazd odleciał i zniknął we mgle. Ale czar tego popołudnia rozwiał się, a mechaniczne, okropne dudnienie zakłóciło świeżo odnaleziony spokój.
Po godzinie marszu przez wysokopienny las Gundersen napotkał trzy sulidory, pierwsze od rozstania z Yi-gartigokiem i Se-holomirem. Nie miał pewności, jak przebiegnie spotkanie i czy pozwolą mu iść dalej swobodnie. Ta trójka była najwyraźniej myśliwymi, powracającymi do pobliskiej wioski. Dwa z nich niosły uwiązane do tyki jakieś zabite, czworonożne, trawożerne zwierzę. Miało ono aksamitną, czarną sierść i długie zakrzywione rogi. Gundersen poczuł intensywny skurcz strachu na widok zbliżających się do niego trzech gigantycznych stworzeń, ale strach ten szybko minął. Sulidory przecież, pomimo dzikiego wyglądu, nie były groźne. Mogły oczywiście powalić go jednym uderzeniem łapy, ale po co? Nie miały większego powodu, by go zaatakować niż on, by je spalić miotaczem.
— Czy wędrowiec ma dobrą podróż? — spytał sulidor — przywódca, ten, który nie niósł zdobyczy. Mówił spokojnym grzecznym tonem w języku nildorów.
— Wędrowiec podróżuje bez przygód — odparł Gundersen i zaimprowizował ze swej strony pozdrowienia: — Czy las jest życzliwy dla myśliwych?
— Jak widzisz, myśliwym powiodło się. Jeśli twa droga prowadzi w stronę naszej wioski, zapraszamy cię. byś podzielił z nami upolowaną zwierzynę.
— Zmierzam ku Górze Odrodzenia.
— Nasza wieś leży więc na twej drodze. Pójdziesz z nami?
Gundersen przyjął zaproszenie, zwłaszcza, że zbliżała się noc i zaczynał wiać ostry, lodowaty wiatr. Wioska sulidorów była mała, leżała o godzinę drogi na północ, u podnóża stromej skały. Mieszkańcy byli uprzejmi, chociaż pełni rezerwy, ale w sposób całkowicie pozbawiony wrogości. Wyznaczyli mu kąt w chacie, dali jeść i pić i zostawili w spokoju. Nie traktowali go jak członka pogardzanej rasy dawnych zdobywców, obcego i niepotrzebnego, ale jak zwykłego podróżnika, potrzebującego schronienia. Sulidory nie miały oczywiście takich powodów do urazy, jak nildory, ponieważ nigdy nie były niewolnikami Kompanii. Gundersen jednak wyobrażał sobie zawsze, że duszą w sobie wściekłość i ta ich życzliwa uprzejmość była dla niego jakimś zaskoczeniem. Zaczynał podejrzewać, że dotychczasowe wyobrażenie o nich było projekcją jego własnych win. Rano przyniesiono mu wodę, owoce i ryby, a potem ich opuścił. Drugi dzień samotnej wędrówki nie przyniósł mu tyle radości, co pierwszy. Było zimno, wilgotno, często padał śnieg i cały prawie czas wisiała nisko gęsta mgła. Stracił cenne godziny poranne, bo dostał się w pułapkę bez wyjścia — po prawej i lewej stronie ciągnęły się pasma gór, a przed nim, niespodziewanie, pojawiło się wielkie, niemożliwe do przebycia jezioro. Musiał więc ominąć je kierując się na zachód i nadłożył wiele drogi. Widok otulonej w mgłę Góry Ponownych Narodzin przyciągał go nieodparcie. Przez dwie godziny po południu miał złudzenie, że nadrobił poranne opóźnienie, ale okazało się, że drogę zamyka mu znów szeroka rwąca rzeka. Nie miał odwagi jej przepłynąć, bo prąd na pewno zniósłby go. Przez następną godzinę lub dłużej, szedł w górę rzeki, aż natrafił na bród. Rzeka była tu co prawda szeroka, ale widać było mieliznę. W korycie leżały poza tym naniesione głazy łączące oba brzegi. Parę z nich sterczało nad powierzchnię, inne były zanurzone, ale widoczne. Gundersen rozpoczął przeprawę. Skakał z jednego głazu na drugi i nieomal jedną trzecią drogi przebył prawie suchą nogą. Potem nagle wpadł po szyję do wody, ślizgał się, szukał po omacku. Spowijała go coraz gęściejsza mgła, dając poczucie absolutnej samotności w całym wszechświecie — przed nim i za nim kłębiły się białe tumany. Nie widział żadnych drzew, ani brzegu, ani nawet leżących przed nim głazów. Starał się wszystkimi siłami utrzymać na nogach i nie zbaczać z drogi. W pewnej chwili potknął się i znów wylądował w rzece. Zaczął go znosić prąd i stracił orientację, nie mógł się podnieść. Skoncentrował całą energię, by przywrzeć do jakiegoś kamienia i po paru minutach zdołał wstać na nogi. Zataczając się i dysząc dotarł do głazu, który wznosił się nad wodą. Ukląkł na nim. Był przemoczony i trząsł się z zimna. Minęło kilka minut nim mógł podjąć dalszą drogę. Wymacał przed sobą inny głaz wystający z wody, potem drugi i następny. Teraz było łatwo — posuwał się naprzód nie mocząc nóg. Przyspieszył kroku, pokonał dalszych parę głazów. W pewnym momencie mgła rozstąpiła się i mógł rzucić okiem na brzeg.
Coś mu się nie zgadzało. Zawahał się, czy iść dalej zanim się nie upewni, czy wszystko jest w porządku. Ostrożnie schylił się i zanurzył lewą rękę w wodzie. W otwartą dłoń uderzył go prąd płynący z prawej strony. Był zaskoczony. Pomyślał, że może zmęczenie i zimno pomieszało mu w głowie. Kilkakrotnie rozważał sytuację topograficzną i za każdym razem dochodził do tego samego, zatrważającego wniosku: jeśli przekraczam rzekę w kierunku północnym, a ona płynie z zachodu na wschód, to powinienem czuć prąd płynący z lewej strony. Zdał sobie sprawę, że usiłując wydostać się z wody musiał się obrócić i od tej chwili z najwyższym wysiłkiem wracał z powrotem na południowy brzeg rzeki.
Zaczął wątpić we własny sąd. Miał ochotę zaczekać tu, na tym kamieniu, aż przerzedzi się mgła i będzie mógł iść dalej, ale potem pomyślał, że może tak czekać całą noc albo dłużej. Nagle przypomniał sobie, że przecież ma przy sobie kompas. Nastawił go i okazało się, że jego wnioski dotyczące kierunku prądu były słuszne. Ruszył więc z powrotem przez rzekę i wkrótce doszedł do miejsca, gdzie skąpał się w wodzie. Dalszą drogę przebył tym razem bez większych trudności.