Выбрать главу

Na brzegu zdjął ubranie i wysuszył je przy pomocy małego płomienia miotacza. Zapadła już noc. Z przyjemnością przyjąłby zaproszenie do jakiejś wioski sulidorów, ale żaden gościnny gospodarz nie pojawił się. Musiał więc przespać się skulony pod krzakiem.

Następny dzień był cieplejszy i mniej mglisty. Gundersen ruszył w drogę pełen obaw, czy znów nie zatrzyma go jakaś nieprzewidziana przeszkoda. Kraj tutaj był nierówny, pofałdowany. Gundersen pokonując jedno wzniesienie za drugim piął się coraz wyżej, ponieważ cały teren wznosił się ku rozległej wyżynie, na której dominowała Góra Ponownych Narodzin.

Wczesnym popołudniem dostrzegł, że biegnące ze wschodu na zachód fałdy jakby skręciły i powstały bruzdy skierowane z południa na północ. Otwierały się one na szeroką, kolistą łąkę, porośniętą trawą, ale bez drzew. Pasły się tam w ogromnych stadach wielkie zwierzęta północy, których nazw Gundersen nawet nie znał.

Znowu usłyszał buczący odgłos nadlatującej maszyny.

Transporter, który pojawił się poprzedniego dnia, powracał i przelatywał zupełnie nisko, tuż nad głową. Gundersen rzucił się na ziemię i miał nadzieję, że go nie zauważą. Zwierzęta wokół niego kręciły się, ale nie uciekały. Pojazd podszedł do lądowania o jakieś tysiąc metrów na północ. Pomyślał, że to pewnie Seena wyruszyła chcąc go odnaleźć, zanim odda się w ręce sulidorów na Górze Ponownych Narodzin. Mylił się jednak. Z maszyny zaczęli wysiadać turyści Van Benekera.

Gundersen podczołgał się za pagórek porośnięty podobnymi do ostów roślinami i tam ukrył się. Nie potrafił pogodzić się z myślą, że mógłby spotkać ich teraz, w tym stadium swojej pielgrzymki, teraz kiedy był już oczyszczony z wielu cech osobowości Gundersena.

Obserwował turystów.

Podchodzili do zwierząt, fotografowali je, a nawet ośmielali się dotykać te, które wydawały im się bardziej łagodne. Gundersen słyszał ich głosy i śmiechy rażąco brzmiące w panującej wokół ciszy. Słyszał też, górujący nad rozmowami, głos Van Benekera. który coś wyjaśniał. Te istoty ludzkie poruszające się po łące wydawały się Gundersenowi równie obce jak sulidory. A może nawet bardziej. Zdawał sobie sprawę, że w ciągu tych paru mglistych, zimnych dni samotnej wędrówki zaszły w nim zmiany, których sam jeszcze nie pojmował. Czuł, że uwolnił swojego ducha od nadmiaru obciążeń, że stał się człowiekiem pod każdym względem prostszym, naturalniejszym, a jednak bardziej złożonym.

Godzinę, a może dłużej, wciąż w ukryciu czekał, aż turyści przestaną interesować się łąką i wrócą do maszyny. Co dalej? Czy Van Beneker zabierze ich na północ, by mogli podpatrzeć, co dzieje się na Górze Odrodzenia? Nie. Nie. To niemożliwe. Van Beneker, jak każdy przyzwoity Ziemianin, miał stracha przed tą całą historią z ponownymi narodzinami i nie śmiałby zapuścić się w te tajemnicze okolice.

A jednak transporter poleciał na północ.

Gundersen w rozpaczy zaczął wołać, by zawrócił. Mały, błyszczący pojazd, jakby go słuchał, zatoczył koło nabierając wysokości. Pewnie Van Beneker starał się po prostu chwycić tylny wiatr. Gundersen odetchnął z ulgą i ruszył naprzód, strasząc zwierzęta głośnymi okrzykami radości.

Wydawało się, że teraz już wszystkie przeszkody pozostały za nim. Gundersen przeszedł przez dolinę, bez trudu poradził sobie z ośnieżoną półką, przebrnął przez płytki potok, skrócił sobie drogę idąc przez las na przełaj. Wpadł w jednostajny rytm wędrówki, nie zwracał uwagi na zimno, mgłę, konieczność pokonywania wzniesień czy zmęczenie. Był w świetnej formie. Kiedy spał, spał zdrowo i mocno; kiedy poszukiwał jedzenia, znajdował to, co było odpowiednie; kiedy postanowił pokonać jakąś odległość, pokonywał ją. Spokój emanujący z otoczenia skłaniał go do dokonywania rzeczy niezwykłych. Sam siebie wystawiał na próbę, sprawdzając granice swej wytrzymałości, dochodząc do nich i przekraczając je przy najbliższej sposobności.

Na tym etapie swej podróży był całkowicie samotny. Czasami tylko widywał ślady sulidorów na zamarzniętym śniegu. Transporter już nie powrócił. Sny też miał spokojne. Zjawa Kurtza, która męczyła go ostatnio, zniknęła.

Nie miał pojęcia, ile dni minęło od śmierci Ceda Cullena. Nie czuł niecierpliwości ani znużenia, ani pragnienia, by to wszystko już się skończyło. Było więc dla niego pewną niespodzianką, kiedy znalazł się na gładkim występie skalnym, szerokim na blisko trzydzieści metrów, obrzeżonym ścianą lodowatych sopli; spojrzał w górę i uświadomił sobie, że zaczął wchodzić na Górę Ponownych Narodzin.

XV

Z daleka wydawało się, że góra strzela z mglistej równiny jedną potężną bryłą. Ale teraz, kiedy Gundersen znalazł się u jej podnóża spostrzegł, że składa się ona jakby z podestów z różowego kamienia spiętrzonych jeden nad drugim.

Wejście było łatwe. Pomiędzy skałami biegła kręta ścieżka najwyraźniej naturalnego pochodzenia, która pozwalała Gundersenowi piąć się pod górę. Na drodze leżały kupy łajna nildorów dowodzące, że znajdował się na właściwej trasie.

Wspinał się więc w równym tempie. Było zimno, ale rześko. Na tej wysokości obłoki mgły były postrzępione i nie ograniczały widoczności. Obejrzał się wstecz i zobaczył daleko w dole równinę.

Zastanawiał się, kiedy go zatrzyma jakiś sulidor. Było to przecież najświętsze miejsce na tej planecie. Czyżby nie stały tu żadne straże? Czy nikt go nie pochwyci, nie będzie przesłuchiwał, nie każe zawracać?

Po dwóch godzinach wspinaczki doszedł do miejsca, z którego nie było widać wierzchołka góry, a droga zakręcała w prawo i niknęła za masywem górskim. Zza zakrętu wyszły trzy sulidory. Obrzuciły go obojętnym wzrokiem i oddaliły się nie poświęcając mu specjalnej uwagi — jakby było rzeczą całkiem normalną, że Ziemianin wstępuje na Górę Odrodzenia.

Albo, pomyślał Gundersen czując się nieswojo, jakby właśnie jego tu oczekiwano.

Po pewnym czasie droga znów zaczęła się wznosić. Tutaj nawisy skalne tworzyły jakby częściowy dach, który jednak nie stanowił żadnej ochrony. Gnieżdżące się wyżej munzory chichocząc zrzucały kamyki, płaty mchu i jeszcze gorsze rzeczy. Czy to małpy? Czy gryzonie? W każdym razie zakłócały bluźnierczo uroczystą powagę wspaniałego szczytu. Huśtały się na swych chwytnych ogonach, strzygły owłosionymi uszami, pluły, śmiały się. Co chciały powiedzieć? „Umykaj stąd przybyszu z Ziemi, to nie miejsce dla ciebie!" Albo może: „Porzućcie nadzieję ci, którzy tu wstępujecie!".

Gundersen rozłożył się na noc pod skalną półką. Parę razy jakiś munzor skrobnął go ostrymi pazurkami po twarzy. Raz zbudził się, gdyż wydawało mu się, że z przepaści dochodzi rozpaczliwe łkanie kobiety. Podszedł na skraj występu i zobaczył, że w dole szaleje burza śnieżna. Płaczu już więcej nie usłyszał. Zasnął znów i spał snem narkotycznym, aż zbudziły go promienie wschodzącego słońca.

Umył się w lodowatym strumieniu i podjął wędrówkę. W trzeciej godzinie wspinaczki minął grupę pięciu nildorów wlokących się na swe ponowne narodziny. Nie były zielone, ale różowo-szare i należały do pokrewnej rasy nildorów ze wschodniej półkuli. Skóra ich była sztywna i popękana, a trąby — grubsze i dłuższe niż u nildorów z zachodu — zwisały bezwładnie. Nildory były wyczerpane. Nie znając sposobu przepłynięcia oceanu musiały wyruszyć drogą lądową poprzez wysuszone Morze Piasku.