— Niech radość opromieni wasze ponowne narodziny! — zawołał mijając je.
— Niech twa podróż przebiega spokojnie — odpowiedział mu jeden z nich.
One również nie widziały nic niewłaściwego w jego obecności. Ale on sam nie mógł pozbyć się myśli, że jest intruzem, że wdarł się tu na siłę. Oczekiwał, że lada chwila pojawi się jakiś strażnik góry i zabroni mu iść dalej.
Ponad nim, wyżej o dwa lub trzy okrążenia ścieżki, coś się działo. Widać było dwa nildory i z dziesięć sulidorów stojących u wejścia do jakieś czarnej rozpadliny w skalnej ścianie. Mógł je dostrzec wychylając się niebezpiecznie z samej krawędzi ścieżki. Z tej pieczary wyłonił się trzeci nildor, a kilka sulidorów weszło do środka. Jakiś przystanek w drodze do miejsca ponownych narodzin — pomyślał.
Ścieżka otaczała pętlą sterczącą grań i droga przedłużała się. Zapadł już zmierzch, a pieczara, do której zdążał, była wciąż na wyższym poziomie. Dotarł do niej, gdy zrobiło się już zupełnie ciemno.
Mgła otuliła wszystko dokoła. Znajdował się pewnie w połowie drogi do szczytu. Tutaj ścieżka rozszerzała się tworząc plac pokryty łupkami jasnego kamienia. W zagłębieniu skalnej ściany Gundersen zobaczył czarny otwór w kształcie odwróconego V, który prowadził do jakiejś pieczary. Po lewej stronie wejścia leżały dwa śpiące nildory, a po prawej rozprawiało o czymś pięć sulidorów.
Gundersen usadowił się za pokaźnym głazem, skąd niedostrzeżony mógł obserwować wejście do jaskini. Sulidory weszły do środka i przez jakąś godzinę nic się nie działo.
Potem zobaczył, że wyszły, zbudziły jednego z nildorów i wprowadziły go do jaskini. Minęła druga godzina nim przyszły po następnego. Gundersen był sam. Mógł teraz zajrzeć do jaskini, ale wahał się niezdecydowany, przejęty dreszczem. Trudno mu było oddychać, nic nie widział, bo wszystko przesłaniała mgła. Chciał odzyskać choć trochę tej pewności siebie, jaką odczuwał pierwszego dnia po śmierci Cullena, kiedy wyruszył w tę ciężką samotną wędrówkę. Wreszcie, z wielkim wysiłkiem, wziął się w garść i w końcu się zdecydował.
Wszedł do pieczary.
Wokół panowała ciemność. Przy wejściu nie było widać ani nildorów, ani sulidorów. Ostrożnie posuwał się naprzód. Jaskinia była zimna, ale sucha. Zaryzykował — zapalił mały płomień miotacza i wówczas zobaczył, że stoi na środku ogromnej komnaty, której sklepienie niknęło w mroku. Na wprost widział wylot korytarza. Przejście było wystarczająco szerokie dla Gundersena, ale nildory musiały się przez nie przeciskać z niemałym trudem.
Skierował w stronę tego przejścia. Zgasił miotacz i posuwał się w głąb po omacku dotykając ścian. Korytarz zakręcał ostro w lewo, a po dwudziestu krokach równie ostro w prawo. Za drugim zakrętem powitało Gundersena słabe światło, które sączyło się z fosforyzujących tworów grzybowatych na suficie. Poczuł ulgę. a równocześnie zaniepokoił się, że ktoś może go zauważyć. Korytarz ciągnął się w nieskończoność w głąb góry, a po obu jego stronach znajdowały się dalsze komnaty i przejścia.
Posunął się naprzód i zajrzał do najbliższej z tych komnat. Znajdowało się w niej coś wielkiego, dziwnego, ale wyraźnie żywego. Na podłodze na gołych kamieniach spoczywała masa różowego mięsa, bezkształtna i spokojna. Gundersen wypatrzył krótkie, grube odnóża i zakręcony ogon. Nie widział głowy ani innych charakterystycznych szczegółów pozwalających zakwalifikować to coś do jakiegoś znanego gatunku. Mógł to być nildor, choć nie wydawał się dostatecznie duży. Gundersen obserwował to i zobaczył, że w pewnej chwili nabrzmiało biorąc oddech, a potem to obrzmienie powoli opadło. Następny wdech i wydech nastąpił za parę minut. Gundersen poszedł dalej.
W kolejnej sali znalazł podobną kupę nieuformowanego mięsa. W trzeciej — to samo. Sąsiednia komnata zajęta była przez sulidora leżącego w dziwnej pozycji: na plecach ze sztywno wyciągniętymi do góry łapami. W następnej też był sulidor, w takiej samej pozycji, a uderzające było, iż nie miał futra — leżał zupełnie nagi i pod gładką, szarą skórą rysowały mu się wyraźnie wszystkie mięśnie. Idąc dalej Gundersen napotkał coś jeszcze bardziej dziwacznego: miało to grzebień, kły i trąbę nildora, ale kształty i potężne łapy sulidora. Cóż to za koszmarny potworek? Gundersen stał przez dłuższą chwilę patrząc zdumiony i zastanawiał się, w jaki sposób głowa nildora mogła zostać złączona z ciałem sulidora. Zdawał sobie sprawę, że nie może to być wynik naturalnego skojarzenia. Ten śpiący stwór ma po prostu cechy obu gatunków, a więc? Jakaś hybryda? Mieszanka genetyczna?
Nie miał pojęcia. Teraz jednak już wiedział, że to nie jest stacja przystankowa na drodze do miejsca ponownych narodzin. Tu właśnie odbywały się ponowne narodziny.
W dali, z bocznego korytarza wyłoniły się jakieś istoty i przeszły przez główną komnatę. Były to dwa sulidory i nildor. Gundersen przywarł do ściany i pozostał bez ruchu, dopóki się nie oddaliły i nie Zniknęły w dalszym pomieszczeniu. Potem podjął znowu swoją wędrówkę.
Widział same cuda. W tym miejscu nie obowiązywały żadne bariery.
Tu oto leżała gąbczasta masa różowego mięsa z jedną jedyną rozpoznawalną cechą — długim ogonem sulidora. Tam znajdował się sulidor pozbawiony futra, a łapy były skrócone i grube — przypominały nogi nildora. Tułów również stawał się ciężki i gruby. Tu znów leżał kawał surowego mięsa niepodobny ani do nildora, ani do sulidora, ale żywy, czekający na twórczą dłoń rzeźbiarza. A tutaj zgromadzono trąby, grzebienie, kły, szpony, łapy i ogony. Leżały płaty futra oraz gładkiej skóry, nieuformowane kawały mięsa.
Wydawało się, iż nie obowiązywały tu żadne prawa biologii. A nie była to też zabawa w inżynierię genetyczną. Gundersen wiedział, że na Ziemi każdy zdolny technik zręcznymi ukłuciami igły i wprowadzeniem odpowiednich leków potrafi przemodelować plazmę — mógł spowodować, że wielbłądzica urodzi hipopotama albo wiewiórka — kota, a nawet kobieta wyda na świat sulidora. Tutaj jednak działo się coś zupełnie innego.
Gundersen wiedział, że na Ziemi można skłonić każdą żywą komórkę, by grała rolę zapłodnionego jajeczka, dzieliła się, rosła i przekształcała w pełny organizm. Jad z Belzagora był jednym z katalizatorów w takich procesach. Ale tu działo się coś zgoła odmiennego.
Tutaj — uświadomił sobie Gundersen — dokonywała się transmutacja gatunków. Tu nie ulegały obróbce komórki rozrodcze, ale dorosły organizm. Teraz zrozumiał uwagę Na-sinisula, gdy zapytał, czy sulidory również podlegają ponownym narodzinom: „Gdyby nie było dnia, jakże mogłaby być noc"? Właśnie tak: nildor w sulidora, sulidor w nildora. Gundersen doznał szoku, zakręciło mu się w głowie i musiał oprzeć się o ścianę. Nie widział we wszechświecie żadnego punktu oparcia. Co było prawdziwe? Co było trwałe?
Zastanawiał się, co na tej górze działo się niegdyś z Kurtzem.
Wszedł do komory, w której leżało jakieś stworzenie podlegające metamorfozie, mniejsze od nildora, a większe niż sulidor. Miało zęby, a nie kły, trąbę zamiast ryja i pokryte było futrem. Nie miało szponów, tylko łapy z grubymi poduszkami, ale ciało ukształtowane tak, że mogło chodzić w postawie wyprostowanej.
— Kim jesteś? — wyszeptał Gundersen. — Kim jesteś? Kim byłeś? Dokąd zmierzasz?
Ponowne narodziny. Jeden cykl następuje po drugim. Nildory podejmujące pod wewnętrznym przymusem pielgrzymkę na północ, wkraczają do tych jaskiń i stają się… sulidorami? Czy to możliwe?