— Dwadzieścia kilometrów na południowy-wschód. Podrzuciłbym cię, ale rozumiesz — turyści …
— Czy mógłby zawieźć mnie jakiś nildor? — zapytał Gundersen. — Bo jeśli to zbyt wiele kłopotu, sam podrałuję, trudno.
— Załatwię ci to — zapewnił Van Beneker. W godzinę po śniadaniu pojawił się młody samiec nildor, by zabrać Gundersena do siedliska. W dawnych czasach Gundersen po prostu wsiadłby mu na grzbiet, ale teraz czuł, że powinien się przedstawić. Nie można żądać, by samostanowiące o sobie, inteligentne stworzenie niosło cię dwadzieścia kilometrów przez dżunglę — myślał Gundersen — bez okazania mu elementarnej grzeczności.
— Jestem Edmund Gundersen, z pierwszych narodzin — powiedział — i życzę ci, przyjacielu mej podróży, wielu szczęśliwych ponownych narodzin.
— Ja jestem Srin'gahar, z pierwszych narodzin — odparł nildor uprzejmie — i dziękuję ci za życzenia, przyjacielu mej podróży. Będę ci służył z wolnej i nieprzymuszonej woli i oczekuję twych rozkazów.
— Muszę pomówić z wielokrotnie urodzonym i otrzymać zezwolenie na podróż na północ. Ten człowiek tutaj powiada, że możesz mnie do niego zawieźć.
— Może się tak stać. Czy teraz?
— Teraz.
Miał tylko jedną walizkę. Położył ją na szerokim zadzie nildora, a Srin'gahar natychmiast podniósł ogon, by przytrzymać bagaż na miejscu. Następnie klęknął, a Gundersen z zachowaniem całego rytuału usadowił się na nim. Tony mięsa podniosły się i posłusznie ruszyły w stronę lasu. Było nieomal tak, jak dawniej.
Pierwsze kilometry dróżek wśród coraz gęstszych drzew o gorzkich owocach przemierzali w milczeniu. Gundersen uświadomił sobie, że nildor nie zacznie mówić, jeśli nie zostanie zagadnięty. Aby więc rozpocząć rozmowę, powiedział, że dziesięć lat temu mieszkał na Belzagorze. Srin'gahar odparł, że wie o tym, że pamięta go z okresu rządów Kompanii. Było to bezbarwne nosowe porykiwanie i chrząkanie, które absolutnie nie ujawniło, czy nildor przypomniał sobie Gundersena z przyjemnością, z urazą czy obojętnie. Gundersen powinien był coś wywnioskować z poruszeń grzebienia na łbie Srin'gahara, ale było to teraz niemożliwe. Skomplikowany system dodatkowego porozumiewania się nildorów niestety nie został rozwinięty dla wygody pasażerów. Poza tym Gundersen znał tylko kilka z nieograniczonej niemal liczby dodatkowych gestów, a zresztą większość z nich zapomniał. Nildor wydawał mu się dość uprzejmy.
Gundersen zamierzał wykorzystać podróż, by przypomnieć sobie język nildorski. Jak dotychczas, szło mu nieźle, ale zdawał sobie sprawę, że w rozmowie z wielokrotnie narodzonym będzie potrzebował całej znajomości tego języka.
— Czy wypowiadam to we właściwy sposób? — pytał co chwila. — Proszę, popraw mnie, jeśli robię błąd.
— Mówisz bardzo dobrze — stwierdził Srin'gahar. Język w istocie nie był trudny. Miał mały zasób słów i prostą gramatykę. Czasowniki nie odmieniały się. Słowo tworzone było w drodze aglutynacji, prostego sumowania znaczących sylab i złożone pojęcie, na przykład „poprzednie pastwisko mego małżonka”, brzmiało jak długi ciąg chrapliwych dźwięków, nie przerywanych nawet krótką pauzą. Mowa nildorów była powolna i zwarta, zawierała niskie wibrujące tony, które Ziemianin musiał wydobywać z głębi nosa.
Srin'gahar szedł ścieżkami nildorów, a nie starymi utartymi szlakami Kompanii. Gundersen zmuszony był pochylać się pod nisko zwisającymi gałęziami, a raz drżąca nikalanga owinęła mu się wokół szyi. Rozerwał ją szybko, bo ten zimny uścisk był przerażający. Gdy obejrzał się, zobaczył, że liana nabrzmiała z podniecenia, stała się czerwona i rozdęta — tak nią wstrząsnął dotyk skóry Ziemianina. Wkrótce wilgotność powietrza w dżungli osiągnąć musiała górną granicę skali, skraplanie wytworzyło rodzaj deszczu. Było tak parno, iż Gundersen z trudem oddychał, a po ciele spływały mu strugi potu. Wkrótce przecięli dawną drogę Kompanii, teraz już tak zarosła, że jeszcze rok i nie będzie po niej śladu.
Ogromne cielsko nildora często domagało się pokarmu. Co pół godziny zatrzymywali się, Gundersen zsiadał, a Srin'gahar żuł gałązki krzewów. Widok ten ożywiał uśpione uprzedzenia Gundersena i niepokoił go do tego stopnia, że starał się nie patrzeć. Nildor, zupełnie jak słoń, rozwijał trąbę i ogołacał z liści gałązki, potem jego wielka gęba rozchylała się i niknęła w niej cała wiązka. Potrójnymi kłami obdzierał kawałki kory na deser. Ogromne szczęki poruszały się niezmordowanie do przodu i tyłu, rozdrabniały, mełły. My nie wyglądamy wcale ładniej, przekonywał się Gundersen. Jednakże, demon który w nim siedział, przeciwstawiał się jego tolerancji i upierał się, że towarzyszący mu nildor to po prostu zwierzę.
Srin'gahar nie był wylewny. Kiedy Gundersen nic nie mówił — to i nildor milczał. Gdy Gundersen o coś zapytał, nildor odpowiadał uprzejmie, ale bardzo zwięźle. Trud podtrzymywania takiej kulejącej konwersacji wyczerpywał Gundersena. Poddawał się rytmowi kroków tego ogromnego stworzenia znajdując przyjemność w tym, że bez wysiłku ze swej strony przemierza pełną oparów dżunglę. Nie miał pojęcia, gdzie jest i nie potrafiłby powiedzieć, czy posuwają się w odpowiednim kierunku, bowiem drzewa nad głową tworzyły zwarty baldachim skrywający słońce. Nildor, chcąc się po raz kolejny tego ranka pożywić, zboczył ze ścieżki i tratując roślinność doszedł do czegoś, co niegdyś było świetnym budynkiem Kompanii, a teraz — brudną ruderą obrośniętą lianami.
— Czy wiesz, co to za dom, Edmundzie pierwszego urodzenia? — spytał Srin'gahar.
— Nie bardzo sobie przypominam…
— Stacja wężów. Tutaj zbieraliście ich jad. Tak… Teraz pamiętał… Porwane obrazy tłoczyły się przed oczami. Stare skandale, dawno zapomniane lub przytłumione, nabrały żywych barw. Te ruiny to stacja wężów? Miejsce jego grzechów, scena tylu upadków, utraty łaski? Gundersen czuł, że policzki zaczynają mu pałać. Zsunął się z grzbietu nildora i powlókł w stronę budynku. Stanął na chwilę przed drzwiami, zaglądając do środka. Tak, tutaj znajdowały się wiszące rurki i koryta, przez które przepływał wydobyty jad. Całe to wyposażenie techniczne było wciąż na miejscu, zaniedbane jednak i zniszczone wskutek wilgoci. A tutaj było wejście dla węży, które znęcone dziwną muzyką nie mogąc się jej oprzeć, wypełzały z zakamarków w dżungli i tutaj wydobywano z nich jad. A tu…, a tam…
Rzucił okiem na Srin'gahara. Kolce na grzebieniu nildora były rozdęte: oznaka napięcia, a być może i dzielonego wstydu. Nildory miały również wspomnienia łączące się z tym budynkiem. Gundersen wszedł do wnętrza, popychając uchylone drzwi. Zaskrzypiały zawiasy. Zgrzyt, a potem melodyjny jęk rozległ się po całym budynku, zamierając przytłumionym echem. Bzzmm… i Gundersen usłyszał gitarę Jeffa Kurtza. Opadły z niego lata. Miał znowu trzydziestkę i dopiero co przybył na Świat Holmana. Rozpoczynał praktykę w stacji wężów, a potem został na stałe zaangażowany. Ileż to plotek krążyło wokół tego miejsca! Tak. Z mroków pamięci wyłoniła się postać Kurtza. Stał w drzwiach budynku, nieprawdopodobnie wysoki, najwyższy mężczyzna jakiego Gundersen widział, z wielką, okrągłą, łysą głową i ogromnymi czarnymi oczami, osadzonymi pod łukami wystających kości. Miał szeroki uśmiech, w którym odsłaniał białe zęby. Gitara zabrzęczała, a Kurtz powiedział:
— Zobaczysz, jakie to wszystko interesujące, Gundy. Można mieć tutaj doświadczenia z niczym nieporównywalne. W zeszłym tygodniu pochowaliśmy twego poprzednika — Bzmm. — Musisz się oczywiście nauczyć utrzymywać dystans pomiędzy sobą, a tym, co się tu dzieje. To tajemnica zachowania własnej tożsamości w tym obcym świecie. Trzeba zakreślić linię graniczną wokół siebie, Gundy, i powiedzieć tej planecie: dotąd możesz się posunąć niszcząc mnie, ale ani kroku dalej. W przeciwnym razie planeta cię pochłonie i uczyni swą integralną częścią. Czy mówię jasno?