— Nic nie rozumiem — stwierdzi Gundersen.
— Po jakimś czasie zrozumiesz. — Bzmm. — Chodź obejrzeć nasze węże.
Kurtz był o pięć lat starszy od Gundersena i trzy lata wcześniej przybył na Świat Holmana. Gundersen znał go ze słyszenia, na długo zanim go spotkał. Wydawało się, że każdy tu czuł nabożną niemal cześć wobec Kurtza, chociaż był on tylko pomocnikiem agenta na stacji i nigdy wyżej nie awansował. Po pięciu minutach Gundersen sądził, że zdołał go rozgryźć: jest on jak spadający, nie do końca upadły anioł, jak Lucyfer w drodze ku otchłani, jeszcze w zaraniu swego grzechu. Takiego człowieka nie można obarczyć, póki nie przebył swej drogi i nie osiągnął ostatecznego stanu, poważną odpowiedzialnością.
Weszli razem do stacji. Kurtz sięgnął po aparat destylacyjny, delikatnie pieścił rurki i krany. Palce jego były jak odnóża pająka, a ta pieszczota zdumiewająco nieprzyzwoita. W odległym końcu pokoju stał niski, przysadzisty mężczyzna, o ciemnych włosach i czarnych brwiach, inspektor Gio Salamone. Kurtz dokonał ceremonii prezentacji. Salamone uśmiechnął się.
— Szczęściarz z pana — powiedział. — Jak pan to zrobił, że tu pana przydzielono?
— Ktoś zrobił komuś kawał — zasugerował Kurtz.
— Możliwe — zgodził się Gundersen. — Każdy uważa, że bujam, kiedy mówię, że mnie tu przysłano, chociaż się nie starałem.
— Test niewinności — zamamrotał Kurtz.
— No, skoro pan tu jest — oświadczył Salamone — musi pan poznać podstawowe prawo życia w punkcie wężów. Zabrania ono po opuszczeniu stacji, dyskutowania z kimkolwiek o tym, co tu się działo. Capisce? Ą teraz proszę powtarzać za mną: Przysięgam na Ojca, Syna i Świętego Ducha, a także na Abrahama, Izaaka, Jakuba i Mojżesza…
Kurtz zakrztusił się ze śmiechu.
— To przysięga jakiej nigdy jeszcze nie słyszałem — powiedział zdumiony Gundersen.
— Salamone jest włoskim Żydem — wyjaśnił Kurtz. — Stara się ubezpieczyć na wszelkie możliwości. Przysięgą się nie przejmuj, ale on istotnie ma rację: nikomu nic do tego, co się tu dzieje. To, co gdzieś tam słyszałeś o stacji wężów, to może i prawda, ale nic nikomu nie opowiadaj, gdy stąd wyjedziesz. — Bzmm. Bzmm. — Obserwuj nas teraz uważnie. Będziemy zwoływać nasze demony. Przygotuj amplifikatory, Gio.
Salomone chwycił plastykowy worek z czymś, co wyglądało jak złota kaszka i zawlókł w stronę tylnych drzwi. Nabrał w garść i szybkim ruchem do góry wypuścił to w powietrze. Wiatr natychmiast porwał i uniósł błyszczące ździebełka.
— Rozrzucił właśnie w dżungli tysiące mikroamplifikatorów — wyjaśnił Kurtz. — W ciągu dziesięciu minut pokryją obszar o promieniu dziesięciu kilometrów. Są tak nastrojone, by odbierały częstotliwość dźwięków mej gitary i fletu Gio, a dzięki rezonansowi wszędzie tam będzie słyszana muzyka.
Kurtz zaczął grać, a Salamone towarzyszył mu na flecie. Zabrzmiała uroczysta sarabanda, delikatna, hipnotyzująca, powtarzały się w niej dwie lub trzy figury muzyczne, bez zmiany pełni i wysokości tonu. Przez dziesięć minut nie działo się nic niezwykłego. Potem Kurtz wskazał w stronę dżungli.
— Zaczynają wyłazić — szepnął. — Jesteśmy autentycznymi zaklinaczami wężów.
Gundersen przyglądał się, jak węże pełzły spośród zarośli. Były cztery razy dłuższe od człowieka i grube jak ludzkie ramię. Falujące płetwy biegły wzdłuż ich grzbietów. Skóra ich była błyszcząca, bladozielona i najwyraźniej lepka, gdyż poprzyklejane były do niej w różnych miejscach szczątki leśnego podłoża — kawałki mchu, liści, zwiędłe płatki kwiatów. Zamiast oczu miały rzędy sensorów wielkości spodka, usytuowanych po obu stronach płetwy. Głowy miały krótkie i grube, a otwór gębowy był wąską szczeliną. Tam, gdzie powinny znajdować się nozdrza, sterczały dwa smukłe kolce, długości ludzkiego kciuka. W momencie napięcia lub gdy wąż atakował, wydłużały się pięciokrotnie i wypływał z nich niebieski płyn — jad. Pomimo, że pojawiło się ich równocześnie przynajmniej ze trzydzieści, Gundersen nie czuł obawy, chociaż z pewnością na widok gromady pytonów obleciałby go strach. To nie były pytony. Nie były to nawet żmije, ale jakaś podła rasa stworzeń, gigantyczne robaki. Były ospałe i nie przejawiały żadnej inteligencji, wyraźnie jednak reagowały na muzykę. Doprowadziła je ona aż do stacji i teraz wyginały się w upiornym tańcu szukając źródła dźwięków. Parę pierwszych właziło już do budynku.
— Grasz na gitarze? — zapytał Kurtz. — Masz, uderzaj w struny. Melodia nie jest już teraz ważna.
Rzucił instrument Gundersenowi, który z trudem wydobył z niego niezręczną imitację melodii granej przez Kurtza. A Kurtz tymczasem nasuwał coś, jakby różową czapeczkę, na głowę najbliższego gada. Wąż wił się, jego płetwa drgała konwulsyjnie, a ogon bił o ziemię. Potem uspokoił się. Kurtz zdjął mu czapeczkę i włożył na głowę następnego, a potem kolejno na głowy innych.
Wyciągał z nich jad. Mówiono, że ten jad działał zabójczo na system metaboliczny krajowców. Węże nigdy nie atakowały, ale sprowokowane uderzały, a trucizna była skuteczna. To jednak, co było trucizną na Świecie Holmana, okazywało się równocześnie błogosławieństwem na Ziemi. Jad wężów był jednym z najbardziej dochodowych artykułów eksportowanych przez Kompanię. Odpowiednio destylowany, oczyszczony, skrytalizowany, służył jako katalizator w procesie regeneracji członków ludzkiego ciała. Jak i dlaczego tak się działo, Gundersen nie wiedział, spotkał się jednak z czymś takim w okresie szkolenia, kiedy jeden z kolegów w wypadku szybowcowym stracił obie nogi poniżej kolan. Po zastosowaniu leku nogi odrosły w ciągu sześciu miesięcy.
Gundersen w dalszym ciągu szarpał struny gitary, Salamone grał na flecie, a Kurtz zbierał jad. Nagle w zaroślach rozległ się ryk. Najwyraźniej muzyka zwabiła również stado nildorów. Gundersen widział, jak wyłaziły zza krzaków i zatrzymywały się onieśmielone na skraju polany. Było ich dziewięć. Po chwili zaczęły kołysać się w niezgrabnym tańcu, huśtały trąbami w rytm melodii, machały ogonami, a ich kolczaste grzebienie kurczyły się i rozkurczały.
— Zrobione — oznajmił Kurtz. — Pięć litrów. Dobry zysk. Węże pozbawione jadu, gdy tylko ustała muzyka, popełzły do lasu. Nildory zostały chwilę dłużej, patrząc natarczywie na ludzi, ale po pewnym czasie i one odeszły. Kurtz i Salamone zaznajomili Gundersena z techniką destylowania cennego płynu i przygotowaniem do wysyłki na Ziemię.
To było wszystko. Nie dostrzegł nic skandalicznego i nie mógł pojąć, skąd wzięło się tyle dwuznacznych plotek dotyczących tej stacji, ani dlaczego Salamone chciał wymusić na nim przysięgę milczenia. Nie śmiał jednak zadawać pytań. W trzy dni później, znów zwabiono węże, pobrano ich jad i znów w całym tym rytuale Gundersen nie widział nic szczególnego. Ale wkrótce zrozumiał, że Kurtz i Salamone wystawili go na próbę przed rozpoczęciem prawdziwego misterium.
W trzecim tygodniu pobytu na stacji wężów został wreszcie dopuszczony do tajemnej wiedzy. Oto zbieranie jadu zostało zakończone i węże powróciły do lasu. Parę nildorów plątało się jeszcze wokół budynku. Gundersen nagle poczuł, że zaraz zdarzy się coś niezwykłego. Zobaczył, że Kurtz rzucił znacząco okiem na Salamone i odłączył zbiornik z jadem, zanim ciecz zaczęła spływać do aparatu destylacyjnego, potem nalał z litr tego płynu do szerokiej miski. Na Ziemi taka ilość tego lekarstwa warta byłaby roczną pensję Gundersena.