— Zsadź mnie — powiedział, sam zdziwiony. — Będę szedł koło ciebie.
Srin'gahar bez słowa pozwolił mu zejść.
Gdy tylko Gundersen dotknął ziemi, pożałował, że odezwała się w nim nuta egalitaryzmu. Stopy nildora, o szerokich poduszkach, były w stanie utrzymać się na bagnistym podłożu, a Gundersen zapadał się w muł, jeśli tylko pozostał na jednym miejscu dłużej niż chwilę. Teraz już jednak nie mógłby dosiąść Srin'gahara. Każdy krok był walka. Walczył. Był bardzo spięty i niepewny, jakiego dozna tu przyjęcia. I był głodny, bowiem przez całą drogę nie jadł nic poza paroma gorzkimi owocami, zerwanymi z mijanych drzew. Zatęchłe powietrze utrudniało mu oddychanie. Odczuł więc niebywała ulgę, kiedy u podnóża pochyłość grunt zrobił się twardszy. To rozrastające się z jeziora gąbczaste rośliny utworzyły gruby, zbity dywan, dający pewniejsza podporę stopom.
Srin'gahar podniósł trąbę i grzmiąco zaryczał na powitanie. Parę nildorów zatrąbiło w odpowiedzi, potem Srin'gahar zwrócił się do Gundersena.
Przyjacielu mej podróży — powiedział — wielokrotnie urodzony stoi na brzegu jeziora. Widzisz go? Tam, w tej grupie. Czy mam cię zaraz do niego zaprowadzić?
Proszę cię o to bardzo — odparł Gundersen. W całym jeziorze unosiły się kępy roślinności. Po powierzchni pływały masy liści, wielkie zarodnie w kształcie filiżanek. łodygi jak splątane liny. Wszystko granatowego koloru na tle jasnej, zielono-niebieskiej wody. Wśród tej masy gęstej roślinności poruszały się wodno-lądowe ssaki i pól tuzina malidarów, których obłe, żółtawe ciała były nieomal całkowicie zanurzone w wodzie. Widać było tylko ich zaokrąglone grzbiety i sterczące peryskopy oczu umieszczonych na słupkach. Ogromna żarłoczność malidarów zostawiła na jeziorze wielkie pustki, ale gwałtowny wzrost nowych roślin szybko zabliźniał te rany.
Gundersen i Srin'gahar posuwali się w stronę wody. Nagle wiatr zmienił kierunek i Gundersena uderzył zapach jeziora. Zakrztusił się. Poczuł się tak. jakby wdychał opary z kadzi destylacyjnej. Jezioro fermentowało. Alkohol, będący ubocznym produktem oddychania roślin wodnych, nie znajdował żadnego ujścia i jezioro zmieniło się w ogromną wannę samogonu. Alkohol i woda szybko parowały, toteż powietrze wokół było nie tylko wilgotne, ale i upajające. Woda przynoszona przez strumienie nie była w stanie wyrównać ubytków spowodowanych parowaniem i z biegiem lat procent alkoholu w zbiorniku stale się zwiększał. Gundersen przypomniał sobie, że w czasach kiedy Kompania rządziła na tej planecie, takie jeziora doprowadziły do zguby niejednego agenta.
Wydawało się. że nildory, gdy koło nich przechodził, nie zwracają na niego uwagi. Wiedział jednak, że to tylko udawanie, że wszyscy w obozowisku bacznie go obserwują. Zdumiał się, że nad brzegiem jednego ze strumieni spostrzegł kilkanaście szałasów. Nildory nie mają żadnych mieszkań:
w tym klimacie nie jest to potrzebne. Nie są zresztą w stanie wznieść jakiejkolwiek konstrukcji. Ze zdziwieniem przyglądał się więc tym prymitywnym budowlom, a po chwili zrozumiał: były to chaty sulidorów. Zagadka stawała się coraz bardziej skomplikowana: Dotychczas nie spotkał się z tak bliskimi związkami pomiędzy nildorami a mięsożernymi dwunogami z Krainy Mgieł. Wkrótce zobaczył i same sulidory. Było ich ze dwadzieścia. Siedziały ze skrzyżowanymi nogami. Niewolnicy? Jeńcy? Przyjaciele plemienia? Żadne z tych przypuszczeń nie dawało sensownego wyjaśnienia.
— Oto jest nasz wiele razy urodzony — rzekł Srin'gahar, wskazując trąbą starego, pokrytego bliznami nildora stojącego nad brzegiem jeziora.
Gundersen poczuł pełen szacunku podziw nie tylko z powodu sędziwego wieku tego stworzenia, ale też i dlatego, że wiedział o jego wielokrotnym uczestnictwie w niewyobrażalnym rytuale powtórnych narodzin. Ten nildor przekroczył barierę, która ograniczała Ziemian. Nieogarniona różnica przeżyć powodowała, że Gundersen zbliżał się z drżeniem do przywódcy stada.
Starca otaczał krąg „dworaków”. Mieli szarą skórę i również byli pomarszczeni: zgromadzenie seniorów. Młodsze nildory, z generacji Srin'gahara. trzymały się w pełnej respektu odległości. W obozowisku w ogóle nie było nildorów niedojrzałych. Żaden Ziemianin nigdy nie widział nildora w wieku młodzieńczym. Gunderesenowi mówiono, że nildory zawsze przychodzą na świat w Krainie Mgieł, w ojczyźnie sulidorów, i najwidoczniej pozostają tam w odosobnieniu, aż do osiągnięcia nildorskiej dojrzałości — dopiero wtedy migrują do dżungli w tropikach. Słyszał również, że każdy nildor ma nadzieję powrócić do Krainy Mgieł, kiedy nadchodzi pora. by umrzeć. Nie wiedział, czy to prawda. Nikt zresztą nie wiedział tego na pewno.
Nildory z kręgu rozstąpiły się i Gundersen stanął przed wielokrotnie urodzonym. Protokół wymagał, by jako przybysz odezwał się pierwszy, ale zwlekał pełen napięcia i oszołomiony być może oparami wydobywającymi się z jeziora. Wydawało mu się. że zanim zdołał wziąć się w garść upłynęły wieki. Wreszcie przemówił:
— Jestem Edmund Gundersen z pierwszych narodzin — powiedział — życzę ci radości wielu następnych urodzin. o Najmędrszy.
Nildor bez pośpiechu obrócił w bok swa wielka głowę i pociągnął trochę wody z jeziora.
Znany nam jesteś Edmundzie Gundersenie z dawnych lat zagrzmiał. Prowadziłeś wielki dom Kompanii w Fire Point na Morzu Piasku.
Doskonała pamięć nildora zdumiała i zmartwiła Gundersena. Jeśli pamiętały go aż tak dobrze, to jaka miał szansę doznać od nich grzeczności?
— Tak, byłem tutaj dawno temu powiedział ze ściśniętym gardłem.
Nie tak dawno. Dziesięć obrotów to nie tak długi czas.
Nildor zakrył oczy ciężkimi powiekami i przez parę chwil wydawało się, że wielokrotnie urodzony zapadł w sen.
Jestem Vol’himyor z siódmych narodzin odezwał się
wreszcie. Wejdziesz ze mną do wody? Męczę się szybko na lądzie po moich ostatnich narodzinach.
Nie czekając na odpowiedź wkroczył do jeziora i popłynął wolno jakieś czterdzieści metrów. Zanurzył się po barki. Malidar, który w tej części jeziora skubał wodorosty. dał nura z pomrukiem niezadowolenia i wyłonił się z dala. Gundersen wiedział, że nie ma innego wyboru jak tylko podążyć za wielokrotnie urodzonym. Zrzucił ubranie i wszedł do jeziora. Ogarnęła go letnia woda. Przez chwilę szedł po sprężystej macie z włóknistych łodyg, a potem poczuł miękki, ciepły muł. Z dna podnosiły się bańki oparów alkoholu i pękały na powierzchni. Wyziewy te odurzały go. Z największym trudem przedzierał się wśród splątanej roślinności i doznał prawdziwej ulgi. gdy dno przestało być błotniste. Woda stała się głębsza i czysta, gdyż niedawno buszowały tu malidory. szybko więc podpłynął do Vol’himyora. W ciemnej głębi przepływały w rożnych kierunkach nieznane stwory i co chwilę coś śliskiego dotykało ciała człowieka. Zmuszał się, by nie zwracać na to uwagi.
— Odszedłeś z tego świata na wiele obrotów, prawda? — zamamrotał Vol’himyor. wyglądający wciąż jakby drzemał.
— Kiedy Kompania zrezygnowała tu ze swoich praw, powróciłem do swego własnego świata — odparł Gundersen.
Jeszcze zanim rozchyliły się powieki nildora, nim jego okrągłe, żółte oczy zimno spojrzały na Gundersena, ten wiedział już, że popełnił błąd.
— Twoja Kompania nie miała tu nigdy żadnych praw, z których mogłaby zrezygnować — stwierdził nildor zwykłym, bezbarwnym tonem.
— Tak, to prawda zgodził się Gundersen. Szukał słów, które naprawiłyby jego poprzedni nietakt. Kiedy Kompania zrezygnowała z posiadania tej planety, powróciłem do swego własnego świata.