Harlan Coben
W głębi lasu
Tytuł oryginału: The Woods
Copyright © Harlan Coben 2007
Copyright © for the Polish translation by Zbigniew A. Królicki 2008
Tę książkę dedykuję
Alekowi Cohenowi,
Thomasowi Bradbeerowi
i Annie van der Heine,
trzem radościom, które mam szczęście nazywać
moimi chrześniakami.
Prolog
Widzę mojego ojca z łopatą.
Po twarzy spływają mu łzy. Straszny, gardłowy szloch wyrywa się z jego piersi i ust. Podnosi i wbija łopatę. Jej ostrze tnie ziemię, jakby była wilgotnym ciałem.
Mam osiemnaście lat i to jest moje najżywsze wspomnienie ojca – w tych lasach, z tą łopatą. Nie wie, że go obserwuję. Chowam się za drzewem, podczas gdy on kopie. Robi to wściekle, jakby ziemia rozgniewała go i teraz się na niej mścił.
Jeszcze nigdy nie widziałem ojca płaczącego – nie, kiedy umarł jego ojciec, nie wtedy, gdy moja matka uciekła i nas zostawiła, a nawet nie wtedy, gdy dowiedział się o mojej siostrze, Camille. Jednak teraz płacze. Nie wstydzi się łez. Spływają strumieniami po jego twarzy. Łkanie odbija się echem wśród drzew.
Po raz pierwszy podglądam go w taki sposób. W soboty przeważnie udaje, że jedzie na ryby, ale nigdy tak naprawdę w to nie wierzyłem. Zawsze wiedziałem, że to miejsce, to okropne miejsce, jest skrywanym celem jego podróży.
Ponieważ czasem jest również moim.
Stoję za drzewem i obserwuję go. Zrobię to jeszcze osiem razy. Nigdy mu nie przerwę, nigdy się nie pokażę. Sądzę, że on nie wie, że tu jestem. Prawdę mówiąc, jestem tego pewien. Aż pewnego dnia, idąc do samochodu, ojciec spogląda na mnie suchymi oczami i mówi:
– Nie dziś, Paul. Dzisiaj pojadę tam sam.
Patrzę, jak odjeżdża. Udaje się w te lasy po raz ostatni.
Na łożu śmierci, dwadzieścia lat później, ojciec bierze mnie za rękę. Jest odurzony. Jego dłonie są szorstkie i twarde. Używał ich przez całe życie – nawet w lepszych czasach w kraju, którego już nie ma. Jest jednym z tych twardych ludzi, których skóra jest spieczona i gruba, wygląda jak skorupa żółwia. Okropnie cierpi, ale nie roni łez.
Po prostu zamyka oczy i jakoś to znosi.
Przy ojcu zawsze czuję się bezpiecznie, nawet teraz, chociaż jestem już dorosły i też mam dziecko. Trzy miesiące temu, kiedy jeszcze był silny, poszliśmy do baru. Wywiązała się bójka. Ojciec zasłonił mnie swoim ciałem, gotowy załatwić każdego, kto się do mnie zbliży. Nadal. Tak właśnie jest.
Patrzę na niego, leży na łóżku. Myślę o tamtych dniach w lasach. Myślę o tym, jak kopał, jak w końcu przestał, jak sądziłem, że zrezygnował po tym, jak odeszła moja matka.
– Paul?
Ojciec nagle się ożywia.
Chcę prosić go, żeby nie umierał, ale to nie byłoby w porządku. Już przez to przechodziłem. To nie pomaga. Nikomu.
– W porządku, tato – mówię. – Wszystko będzie dobrze.
Nie uspokaja się. Próbuje usiąść. Chcę mu pomóc, ale mnie odpycha. Spogląda mi głęboko w oczy i widzę, że myśli jasno, choć może jest to jedna z tych rzeczy, które sobie wmawiamy, kiedy nadchodzi koniec. Ostatnie złudzenie.
Roni jedną łzę. Patrzę, jak powoli spływa po jego policzku.
– Paul – mówi do mnie mój ojciec, nadal z wyraźnym rosyjskim akcentem – musimy ją odnaleźć.
– Odnajdziemy, tato.
Znów spogląda mi w twarz. Kiwam głową, jednak nie sądzę, żeby oczekiwał potwierdzenia. Po raz pierwszy myślę, że spodziewa się poczucia winy.
– Czy wiedziałeś? – Pyta ledwie słyszalnym głosem.
Czuję, że cały drżę, ale nie mrugam, nie odwracam oczu. Zastanawiam się, co widzi, w co wierzy. Nigdy się tego nie dowiem.
Ponieważ wtedy, właśnie wtedy, mój ojciec zamyka oczy i umiera.
1
Siedziałem w sali gimnastycznej szkoły podstawowej, patrząc, jak moja sześcioletnia córka Cara nerwowo kroczy po równoważni, znajdującej się około dziesięciu centymetrów nad ziemią, a za niecałą godzinę miałem zobaczyć twarz człowieka, który został brutalnie zamordowany.
Co nie powinno nikogo szokować.
Z biegiem lat dowiedziałem się – w sposób najokropniejszy z możliwych – że linia między życiem a śmiercią, między nadzwyczajną urodą a odpychającą brzydotą, między niewinną rozmową, a rozlewem krwi, jest bardzo cienka. Wystarczy moment, żeby ją przekroczyć. W jednej chwili życie wydaje się sielanką. Jesteś w miejscu tak niewinnym, jak sala gimnastyczna szkoły podstawowej. Twoja córeczka stawia niepewne kroki. Jej głos drży. Ma zamknięte oczy. Widzisz twarz jej matki, sposób, w jaki zamykała oczy i uśmiechała się, i przypominasz sobie, jak cienka jest ta linia.
– Cope?
To był głos mojej szwagierki Grety. Odwróciłem się do niej. Greta jak zwykle spojrzała na mnie z troską. Uspokoiłem ją uśmiechem.
– O czym myślałeś? – Szepnęła.
Wiedziała. Pomimo to skłamałem:
– O kamerach wideo.
– O czym?
Wszystkie składane krzesła zajmowali inni rodzice. Stałem z tyłu, z założonymi za plecy rękami, oparty o cementową ścianę. Nad wejściem wisiał regulamin, a tu i ówdzie takie irytująco mądre motywujące aforyzmy jak: „Nie mów mi, że niebo jest granicą, skoro są ślady stóp na Księżycu". Stoliki śniadaniowe były złożone. Oparłem się o jeden, poczułem chłód stali. Sale gimnastyczne podstawówek nie zmieniają się, kiedy się starzejemy. Po prostu wydają się mniejsze.
Wskazałem rodziców.
– Tu jest więcej kamer wideo niż dzieci.
Greta skinęła głową.
– A rodzice filmują wszystko. Dosłownie wszystko. Co oni z tym robią? Czy ktoś naprawdę ogląda to od początku do końca?
– Ty nie?
– Wolałbym urodzić.
Słysząc to, uśmiechnęła się.
– Nie – powiedziała. – Nie wolałbyś.
– Dobrze, w porządku, może nie, lecz czyż wszyscy nie jesteśmy pokoleniem MTV? Szybkie cięcia. Różne kąty. Tymczasem takie zwyczajne filmowanie, żeby później męczyć tym Bogu ducha winnych przyjaciół lub krewnych…
Otworzyły się drzwi. Gdy tylko ci dwaj mężczyźni weszli na salę, natychmiast rozpoznałem w nich gliniarzy. Nawet gdybym nie miał sporego doświadczenia – jestem prokuratorem okręgowym Essex County, obejmującego pełne przemocy miasto Newark – wiedziałbym. Telewizja czasem nie kłamie. Na przykład pokazując sposób, w jaki ubiera się większość policjantów – ojcowie rodzin z bogatego przedmieścia Ridgewood tak się nie ubierają. Nie zakładamy garniturów, idąc zobaczyć, jak nasze dzieci próbują sił w gimnastyce artystycznej. Nosimy sztruksowe lub dżinsowe spodnie i kamizelki w serek na bawełnianych podkoszulkach. Ci dwaj faceci mieli na sobie źle uszyte brązowe garnitury, a ich brąz przypominał mi kawałki drzewa rozłupanego przez piorun.
Nie uśmiechali się. Omietli wzrokiem salę. Znałem większość policjantów w okolicy, ale nie tych. To mnie zaniepokoiło. Coś było nie tak. Oczywiście wiedziałem, że nie zrobiłem nic złego, a mimo to czułem to niepokojące ściskanie w dołku – człowieka niewinnego, a jednak mającego poczucie winy.
Moja szwagierka Greta i jej mąż Bob mają troje dzieci. Ich najmłodsza córka, Madison, ma sześć lat i chodzi do tej samej klasy co Cara. Po śmierci mojej żony Jane – siostry Grety – przenieśli się do Ridgewood. Greta twierdzi, że i tak zamierzali to zrobić. Wątpię. Jestem im jednak tak wdzięczny, że tego nie kwestionuję. Nie wyobrażam sobie, co bym bez nich zrobił.