Выбрать главу

– Pożegnaj ciocię Gretę i swoją kuzynkę.

Zrobiła to ponurym głosem, który wzbudziłby zazdrość nastolatki. Kiedy wróciliśmy do domu, Cara, nie pytając o pozwolenie, włączyła telewizor i zaczęła oglądać odcinek Sponge Boba. Miałem wrażenie, że nie ogląda niczego innego. Zastanawiałem się, czy jest jakaś stacja, która nadaje wyłącznie Sponge Boba. Ten serial składa się chyba tylko z trzech odcinków. Co jednak zdaje się wcale nie zniechęcać dzieciaków.

Już miałem coś powiedzieć, ale zrezygnowałem. W tym momencie chciałem, żeby czymś się zajęła. Wciąż próbowałem poukładać w myślach zarówno sprawę gwałtu na Chamique Johnson, jak i nagłe pojawienie się i zamordowanie Gila Pereza. Przyznaję, że mojej wielkiej sprawie, największej w mojej karierze, poświęcałem zdecydowanie mniej uwagi.

Zacząłem szykować kolację. Przeważnie jadaliśmy ją na mieście albo zamawialiśmy coś do domu. Mam nianię i gosposię, ale dziś miała wolne.

– Mogą być hot dogi?

– Ujdą.

Zadzwonił telefon. Podniosłem słuchawkę.

– Panie Copeland? Tu detektyw Tucker York.

– Tak, detektywie, co mogę dla pana zrobić?

– Odnaleźliśmy rodziców Gila Pereza. Mocniej ścisnąłem słuchawkę.

– Czy zidentyfikowali ciało?

– Jeszcze nie.

– Co im powiedzieliście?

– Niech pan słucha, panie Copeland, bez urazy, ale to nie jest coś, co mówi się przez telefon, prawda? „Wasz syn być może żył przez te wszystkie lata… I ach, tak, właśnie został zamordowany".

– Rozumiem.

– Dlatego nie powiedzieliśmy im niczego konkretnego. Ściągniemy ich tu i zobaczymy, czy zidentyfikują ciało. Jest jeszcze coś. Czy jest pan pewien, że to Gil Perez?

– Prawie pewien.

– Rozumie pan, że to za mało.

– Rozumiem.

– A poza tym jest późno. Mój partner i ja skończyliśmy służbę. Dlatego jeden z naszych ludzi przywiezie tu Perezów jutro rano.

– Cóż to, kurtuazyjny telefon?

– Coś w tym rodzaju. Rozumiem pańskie zainteresowanie. Może powinien pan tu być rano, no, wie pan, na wypadek, gdyby zrodziły się jakieś dziwne pytania.

– Gdzie?

– Ponownie w kostnicy. Trzeba pana przywieźć?

– Nie, znam drogę.

5

Kilka godzin później ułożyłem córkę do snu.

Cara nigdy nie sprawia mi kłopotów, kiedy idzie spać. Mamy wspaniały system. Czytam jej. Nie robię tego dlatego, że tak zalecają wszystkie periodyki poświęcone wychowaniu dzieci. Robię to, ponieważ ona to uwielbia. Nigdy przy tym nie zasypia. Czytam jej co wieczór i jeszcze ani razu nawet nie zmrużyła oka. W przeciwieństwie do mnie. Niektóre z tych książek są okropne. Zasypiam na jej łóżeczku. Pozwala mi na to.

Nie mogłem sobie poradzić z jej niepohamowanym głodem lektury, więc zacząłem korzystać z nagrań. Najpierw coś jej czytam, a potem puszczam jedną ścieżkę kasety – zwykle czterdziestopięciominutową – zanim przychodzi czas, by zamknęła oczy i zasnęła. Cara rozumie i lubi tę zasadę.

Dzisiaj czytam jej Roalda Dahla. Robi wielkie oczy. W zeszłym roku, kiedy zabrałem ją do kina na Króla lwa, kupiłem jej cholernie drogiego pluszaka Timona. Teraz mocno obejmuje go prawą ręką. Timon też lubi słuchać bajek.

Skończyłem czytać i pocałowałem Carę w policzek. Pachniała szamponem dla dzieci.

– Dobranoc, tatusiu – powiedziała.

– Dobranoc, skarbie.

Dzieciaki. W jednej chwili są jak Medea w kiepskim humorze, a w następnej słodkie jak aniołki.

Włączyłem magnetofon i zgasiłem światło. Poszedłem do mojego domowego gabinetu i usiadłem przy komputerze. Mam dostęp do bazy danych w moim biurze. Otworzyłem plik ze sprawą gwałtu na Chamique Johnson i zacząłem nad nim ślęczeć.

Cal i Jim.

Moja ofiara z pewnością nie wzbudzi sympatii sędziów. Chamique ma szesnaście lat i nieślubne dziecko. Była dwukrotnie aresztowana za nagabywanie i raz za posiadanie marihuany. Pracowała dorywczo jako tancerka egzotyczna, co i owszem, jest eufemistycznym określeniem striptizerki. Ludzie będą się zastanawiali, co robiła poza tym. To mnie nie zniechęcało. Będę po prostu walczył energiczniej. Nie dlatego, żebym przejmował się polityczną poprawnością, ale ponieważ naprawdę chodzi mi o sprawiedliwość. Gdyby Chamique była jasnowłosą studentką i wiceprzewodniczącą swego roku z białego jak śnieg Livingston, a ci dwaj chłopcy byli czarni… No, wiecie.

Chamique była osobą, człowiekiem. Nie zasłużyła na to, co zrobili jej Barry Marantz i Edward Jenrette.

I zamierzałem ich za to przygwoździć.

Wróciłem do początku sprawy i ponownie wszystko przejrzałem. Akademik był eleganckim budynkiem z marmurowymi kolumnami, greckimi literami, świeżą farbą i nowymi wykładzinami. Sprawdziłem rejestry rozmów telefonicznych. Było ich mnóstwo, gdyż każdy dzieciak miał prywatną linię, nie mówiąc o telefonach komórkowych, SMS-ach, poczcie elektronicznej i palmtopach. Jeden z inspektorów Muse sprawdził wszystkie wychodzące rozmowy z tamtej nocy. Było ich ponad sto, ale żadna nie rzucała się w oczy. Pozostałe rachunki były zupełnie zwyczajne: za prąd, wodę, z miejscowego sklepu monopolowego, za sprzątanie, telewizję kablową, usługi telefoniczne, sieciowe, dostawy pizzy zamówionej przez Internet…

Zaczekaj.

Zastanowiłem się nad tym. Pomyślałem o zeznaniu ofiary – nie musiałem znów go czytać. To było obrzydliwe i wyuzdane. Ci dwaj chłopcy zmusili Chamique do robienia różnych rzeczy, układali ją w różnych pozycjach i przez cały czas rozmawiali. Jednak coś w tym, w sposobie, w jaki ją układali, w różnych pozach…

Zadzwonił telefon. Loren Muse.

– Dobre wiadomości? – Zapytałem.

– Tylko jeśli stwierdzenie „brak wiadomości to dobra wiadomość" jest prawdziwe.

– Nie jest.

– Do licha. A co u ciebie?

Cal i Jim. Do diabła, co przeoczyłem? To było tam, tylko nieuchwytne. Znacie to uczucie, kiedy coś wiecie, ale nie możecie sobie przypomnieć, na przykład, jak się wabił ten pies z serialu Petticoat Junction lub jak nazywał się bokser, którego pan T. grał w Rocky III? To było coś takiego. Tuż-tuż.

Cal i Jim.

Odpowiedź była gdzieś tam, tylko ukryta za jakimś myślowym zakrętem. Niech mnie szlag, jeśli nie będę o tym rozmyślał, dopóki nie dopadnę cholery.

– Jeszcze nie teraz – powiedziałem. – Jednak zamierzam nad tym popracować.

♦ ♦ ♦

Wcześnie rano następnego dnia detektyw York siedział naprzeciwko pana i pani Perez.

– Dziękuję za przybycie – powiedział.

Przed dwudziestoma laty pani Perez pracowała w obozowej pralni, ale od czasu tragedii widziałem ją tylko raz. Podczas spotkania rodzin ofiar – bogatych Greenów, jeszcze bogatszych Billinghamów, ubogich Copelandów i jeszcze uboższych Perezów – w wielkiej i eleganckiej kancelarii prawniczej niedaleko miejsca, gdzie jesteśmy teraz. Sprawa przybrała klasyczny obrót – cztery rodziny przeciwko właścicielowi obozu. Perezowie prawie się wtedy nie odzywali. Siedzieli i słuchali, pozwalając innym pokrzykiwać i przewodzić. Pamiętam, że pani Perez ściskała torebkę, którą trzymała na kolanach. Teraz postawiła ją na stole, lecz jej dłonie nadal były do niej przyśrubowane.

Siedzieli w pokoju przesłuchań. Zgodnie z sugestią detektywa Yorka obserwowałem ich przez weneckie lustro. Na razie nie chciał, żeby mnie zobaczyli. To miało sens.