– Nie wiem.
– Co Chamique Johnson robi czy nie robi, nie ma absolutnie żadnego związku ze zgwałceniem jej. Nie będziemy tak stawiali sprawy. Pana syn nie będzie decydował, kto zasługuje na to, żeby go zgwałcić, a kto nie. Jednak tak czy inaczej, Chamique Johnson rozbiera się, ponieważ miała ograniczone możliwości. W przeciwieństwie do pańskiej córki. – Pokręciłem głową. – Pan naprawdę nie rozumie.
– Nie rozumiem czego?
– Faktu, że nawet jeśli musiała się rozbierać i sprzedawać, który nie czyni Edwarda mniej winnym. Jeśli już, to bardziej.
– Mój syn jej nie zgwałcił.
– O tym zadecyduje sąd – przypomniałem. – Skończyliśmy?
W końcu podniósł głowę.
– Mogę uprzykrzyć panu życie.
– Wygląda na to, że już pan próbuje.
– Wycofanie datku? – Wzruszył ramionami. – To nic. Pokaz siły.
Napotkał moje spojrzenie i wytrzymał je. To zaszło za daleko.
– Do widzenia, panie Jenrette.
Wyciągnął rękę i złapał mnie za przegub.
– Oni odejdą wolni.
– Zobaczymy.
– Dziś zdobył pan trochę punktów, ale ta kurwa jeszcze będzie przesłuchiwana. Nie zdoła pan wytłumaczyć, dlaczego podała niewłaściwe imiona. To pana załatwi. Zobaczy pan. Lepiej niech mnie pan posłucha.
Czekałem.
– Mój syn i chłopak Marantzów przyznają się, jakiekolwiek postawi im pan zarzuty, jeśli tylko nie zażąda pan kary więzienia. Mogą pracować społecznie. Mogą być pod nadzorem sądowym, jak długo pan zechce. W porządku. Ponadto pomogę finansowo tej ubogiej dziewczynie i dopilnuję, żeby JaneCare otrzymała odpowiednie fundusze. To dobra wymiana.
– Nie – powiedziałem.
– Naprawdę sądzi pan, że ci chłopcy znów zrobiliby coś takiego?
– Mam być szczery? Pewnie nie.
– Myślałem, że więzienie ma wychowywać.
– Tak, ale ja nie znam się na wychowywaniu. Znam się na sprawiedliwości.
– I uważa pan, że posłanie mojego syna do więzienia byłoby sprawiedliwe?
– Tak. Jednak, jak powiedziałem, od tego mamy sądy i sędziów.
– Czy popełnił pan kiedyś błąd, panie Copeland?
Nie odpowiedziałem.
– Zamierzam to sprawdzić. Będę kopał, aż odkryję każdy błąd, jaki pan kiedykolwiek popełnił. I wykorzystam to. Ma pan swoje tajemnice, panie Copeland. Obaj o tym wiemy. Jeśli nadal będzie pan prowadził to polowanie na czarownice, wyciągnę je na światło dzienne. – Zdawał się odzyskiwać pewność siebie. To mi się nie podobało. – W najgorszym wypadku mój syn popełnił błąd. Próbujemy znaleźć sposób naprawienia tego, co zrobił, nie rujnując mu życia. Jest pan w stanie to zrozumieć?
– Nie mam panu nic więcej do powiedzenia.
Wciąż trzymał mnie za rękę.
– Ostatnie ostrzeżenie, panie Copeland. Zrobię wszystko, żeby ochronić moje dziecko.
Popatrzyłem na E.J. Jenrette'a i zrobiłem coś, co go zaskoczyło. Uśmiechnąłem się.
– Co? – Warknął.
– To miłe – powiedziałem.
– Co takiego?
– To, że pana syn ma tylu ludzi, którzy są gotowi o niego walczyć. Również w sądzie. Edward ma po swojej stronie tylu ludzi.
– Jest lubiany.
– Miłe – powtórzyłem, oswabadzając się z jego uścisku. – Jednak patrząc na tych wszystkich ludzi siedzących za plecami pańskiego syna, wie pan, co mimo woli zauważyłem?
– Co?
– Za Chamique Johnson nikt nie siedzi.
– Chciałabym przeczytać grupie fragment dziennika – powiedziała Lucy Gold.
Lubiła, kiedy studenci otaczali ją kołem. Ona stała w środku. Pewnie, to było trochę sztuczne, kiedy tak przechadzała się w „kręgu uczniów" niczym zapaśnik po ringu, ale przekonała się, że to działa. Kiedy sadzasz studentów w kręgu, choćby nie wiem jak dużym, każdy z nich jest w pierwszym rzędzie. Nie mogą się ukryć.
Lonnie był na sali. Lucy zastanawiała się, czy nie poprosić go o odczytanie tej pracy, żeby lepiej przyjrzeć się twarzom słuchaczy, ale narratorem była kobieta. Nie brzmiałoby to dobrze. Ponadto ktokolwiek to napisał, wiedział, że Lucy będzie wypatrywała reakcji. Musiał wiedzieć. Próbował zamieszać jej w głowie. Dlatego Lucy zdecydowała, że sama przeczyta tę pracę, a Lonnie będzie patrzył na reakcje. Oczywiście Lucy też będzie przyglądała się słuchaczom, robiąc przerwy podczas czytania, mając nadzieję, że coś zauważy.
Sylvia Potter, lizuska, siedziała naprzeciwko niej. Miała splecione dłonie i szeroko otwarte oczy. Lucy napotkała jej spojrzenie i uśmiechnęła się do niej. Sylvia się rozpromieniła. Obok niej siedział Alvin Renfro, patentowany leń. Siedział tak jak większość studentów, jakby nie miał w ciele ani jednej kości i zaraz miał zsunąć się z krzesła, aby zmienić się w kałużę na podłodze.
– To się zdarzyło, kiedy miałam siedemnaście lat - przeczytała Lucy. – Byłam na letnim obozie. Pracowałam jako PW, czyli pomocnik wychowawcy…
Czytając o wydarzeniu w lasach, o narratorce i jej chłopcu, P., o pocałunku pod drzewem i krzykach w lesie, przechadzała się w kręgu. Czytała tę pracę co najmniej tuzin razy, ale teraz, czytając ją na głos innym, czuła ściskanie w gardle. Nogi miała jak z waty. Zerknęła na Lonniego. On też usłyszał coś w jej głosie, gdyż patrzył na nią. Posłała mu spojrzenie mówiące: „Powinieneś patrzeć na nich, nie na mnie". Szybko odwrócił wzrok.
Kiedy skończyła, poprosiła o komentarze. Ta prośba niemal zawsze spotykała się z taką samą reakcją. Studenci wiedzieli, że autor pracy jest wśród nich, w tym samym pomieszczeniu, lecz ponieważ jedynym sposobem podbudowania swojego ego jest niszczenie innych, wściekle atakowali pracę. Zgłaszali się, podnosząc ręce i zawsze rozpoczynając od zdania typu: „Nie wiem, czy tylko ja…" albo „Może się mylę, ale…", a potem zaczynali na całego:
– Kiepski styl…
– Nie wyczuwam jej uczucia do P., a wy?
– Dłoń pod bluzką? Darujcie…
– Naprawdę uważam, że to grafomania…
– Narratorka pisze: Wciąż się całowaliśmy. Tak namiętnie. Niech nie mówi, że to było namiętne. Niech to udowodni…
Lucy ich mitygowała. To było najważniejsze zadanie nauczania. Trudno dotrzeć do studentów. Często wracała myślami do swoich studiów, do godzin ogłupiających wykładów, z których nie wyniosła zupełnie nic. To, czego naprawdę się nauczyła, co wyniosła, zapamiętała i wykorzystywała teraz, to krótkie komentarze wygłaszane przez nauczyciela podczas dyskusji. W nauczaniu liczy się jakość, nie ilość. Jeśli za dużo mówisz, stajesz się rzępołą – irytującym grajkiem w tle. Jeśli mówisz niewiele, może osiągniesz cel.
Ponadto nauczyciele lubią skupiać uwagę. To również może być niebezpieczne. Jeden z jej pierwszych nauczycieli dał jej w tej kwestii dobrą i prostą radę: tu wcale nie chodzi o ciebie. Starała się zawsze o tym pamiętać. Z drugiej strony, studenci nie chcieli, żeby nauczyciel okazywał swoją wyższość. Tak więc ilekroć opowiadała jakąś anegdotkę, starała się przytaczać jakiś swój błąd – a tych było wiele – i wyjaśniać, mimo to wszystko dobrze się kończyło.
Innym problemem było to, że studenci nie mówili tego, w co naprawdę wierzyli, lecz to, czym chcieli zrobić wrażenie. Oczywiście była to także reguła na radach pedagogicznych – dobre brzmienie było ważniejsze od prawdy.
Teraz jednak Lucy była bardziej skupiona niż zwykle. Chciała zobaczyć ich reakcje. Chciała, aby autor lub autorka ujawniła się. Dlatego naciskała.
– To miały być wspomnienia – powiedziała. – Czy ktoś uważa, że to zdarzyło się naprawdę?