Zwykle inni ojcowie stoją ze mną z tyłu, lecz ze względu na porę dnia przyszło ich niewielu. Matki – oprócz jednej, gniewnie spoglądającej na mnie znad kamery wideo, ponieważ usłyszała moją tyradę o domorosłych filmowcach – uwielbiają mnie. A raczej nie mnie, tylko moją historię. Moja żona umarła przed pięcioma laty, a ja sam wychowuję córeczkę. W miasteczku są inni samotni rodzice, głównie rozwiedzione matki, lecz mnie traktuje się ulgowo. Jeśli zapomnę podpisać dzienniczek, spóźnię się, by odebrać córkę albo zostawię jej śniadanie w szatni, inna matka lub ktoś z personelu natychmiast spieszy mi z pomocą. Uważają moją męską bezradność za pociągającą. Jeśli któraś z tych rzeczy przydarzy się samotnej matce, inne spoglądają na nią z pogardą, uważając, że jest nieudolna.
Dzieci nadal balansowały lub chwiały się, zależy jak na to patrzeć. Ja patrzyłem na Carę. Potrafiła się skupić i nieźle sobie radziła, ale podejrzewałem, że po ojcu odziedziczyła słabą koordynację ruchową. Dzieciom pomagały dziewczęta z licealnej drużyny gimnastycznej. Były znacznie starsze, zapewne siedemnasto- lub osiemnastoletnie. Ta, która asekurowała Carę przy próbie przewrotu w przód, przypominała mi moją siostrę. Moja siostra Camille umarła, będąc mniej więcej w jej wieku, i media nigdy nie pozwoliły mi o tym zapomnieć. Może to dobrze.
Moja siostra byłaby teraz dobrze po trzydziestce, tak jak większość tych matek. Dziwnie jest myśleć o tym w ten sposób. Zawsze widzę Camille jako nastolatkę. Trudno ją sobie wyobrazić, gdzie byłaby – gdzie powinna być teraz – siedzącą na jednym z tych składanych krzeseł, z głupio szczęśliwym matczynym uśmiechem na twarzy, filmującą bez końca swoją pociechę. Zastanawiam się, jak wyglądałaby dzisiaj, ale zawsze widzę tylko nastolatkę, która umarła.
Może się wydawać, że mam obsesję śmierci, lecz jest ogromna różnica pomiędzy zamordowaniem mojej siostry a przedwczesną śmiercią mojej żony. Ta pierwsza, siostry, kierowała mną, kiedy wybierałem zawód i obejmowałem stanowisko. Mogę walczyć z taką niesprawiedliwością na sali sądowej. I robię to. Próbuję uczynić świat bezpieczniejszym, pakować za kratki tych, którzy chcą krzywdzić innych, dać innym rodzinom to, czego moja nigdy nie miała – pewność.
W obliczu drugiej śmierci – mojej żony – byłem zupełnie bezradny i rozkojarzony, i obojętnie, co zrobię teraz, nigdy nie zdołam tego naprawić.
Dyrektorka szkoły przywołała na przesadnie umalowane usta sztuczny zatroskany uśmiech i ruszyła w kierunku policjantów. Zaczęła z nimi rozmawiać, lecz oni nawet na nią nie spojrzeli. Obserwowałem ich oczy. Kiedy wyższy z nich, z pewnością także stopniem, dostrzegł moją twarz, znieruchomiał. Przez moment żaden z nas się nie poruszył. Potem nieznacznym ruchem głowy kazał mi opuścić tę bezpieczną kryjówkę pełną roześmianych i chwiejących się dzieci. Odpowiedziałem takim samym skinieniem.
– Dokąd idziesz? – Zapytała Greta.
Nie chcę, by zabrzmiało to niemiło, ale Greta jest brzydką siostrą. Były podobne, ona i moja śliczna nieżyjąca żona. Łatwo było zgadnąć, że miały tych samych rodziców. Jednak wszystko to, co było pociągające w Jane, nie posłużyło Grecie. Moja żona miała wydatny nos, który dodawał jej seksapilu. Greta też ma wydatny nos, który jest… No cóż, duży. Szeroko rozstawione oczy mojej żony dodawały jej urodzie szczypty egzotyki. Ten sam szeroki rozstaw nadaje Grecie wygląd nieco żmijowaty.
– Nie jestem pewien – odparłem.
– Praca?
– Być może.
Spojrzała na tych dwóch, prawdopodobnie gliniarzy, a potem znów na mnie.
– Miałam zabrać Madison na lunch do Friendly's. Chcesz, żebym wzięła Carę?
– Pewnie, byłoby wspaniale.
– Mogę też zabrać ją po szkole. Skinąłem głową.
– Bardzo byś mi pomogła.
Greta cmoknęła mnie w policzek, co rzadko jej się zdarza. Ruszyłem do drzwi. Odprowadzały mnie wybuchy dziecięcego śmiechu. Wyszedłem na korytarz. Dwaj policjanci poszli za mną. Szkolne korytarze też niewiele się zmieniają. Mieszkają w nich echa niczym w nawiedzonym domu, dziwny rodzaj napiętej ciszy oraz słaby, lecz wyczuwalny zapach, który zarówno uspokaja, jak pobudza.
– Pan jest Paul Copeland? – Zapytał ten wyższy.
– Tak.
Spojrzał na swego partnera. Był niższy, krępy, o byczym karku, z głową jak żużlobetonowy pustak. Chropowata skóra jeszcze pogłębiała to wrażenie. Zza rogu wyszła klasa, chyba czwartoklasiści. Wszyscy byli zaczerwieniem z wysiłku. Przeszli obok nas, a za nimi ich udręczona nauczycielka. Uśmiechnęła się do nas z przymusem.
– Może powinniśmy porozmawiać na zewnątrz – powiedział wyższy.
Wzruszyłem ramionami. Nie miałem pojęcia, o co chodzi. Wprawdzie byłem niewinny, ale z doświadczenia wiedziałem, że z gliniarzami nic nigdy nie jest takie, jak się wydaje. Tu nie chodziło o tę wielką sprawę z pierwszych stron gazet, nad którą pracowałem. Gdyby tak było, zadzwoniliby do mojego biura. Otrzymałbym wiadomość przez komórkę lub mailem na palmtopa.
Nie, przyszli tu z jakiegoś innego powodu, bardziej osobistego.
Byłem absolutnie pewien, że nie zrobiłem nic złego. Jednak w swoim czasie widziałem chyba wszelkiego rodzaju podejrzanych i wszystkie rodzaje reakcji. Może was to zaskoczy. Na przykład kiedy policja zatrzymuje głównego podejrzanego, często godzinami każe mu czekać w pokoju przesłuchań. Można by sądzić, że winni będą gryźli ściany, ale przeważnie jest wprost przeciwnie. To niewinni często są najbardziej niespokojni i zdenerwowani. Nie mają pojęcia, dlaczego zostali zatrzymani i o co policja omyłkowo ich podejrzewa. Winni często zasypiają.
Staliśmy na zewnątrz. Słońce prażyło. Ten wysoki zmrużył oczy i osłonił je dłonią. Pustak nie dał nikomu takiej satysfakcji.
– Jestem detektyw Tucker York – oznajmił wysoki. Wyjął odznakę, a potem wskazał Pustaka. – To jest detektyw Don Dillon.
Dillon też wyjął legitymację. Pokazali mi je. Nie wiem, po co to robią. Czy tak trudno je podrobić?
– Co mogę dla panów zrobić? – Zapytałem.
– Zechciałby pan powiedzieć, gdzie pan był zeszłej nocy? – Zapytał York.
Po takim pytaniu powinny zawyć syreny. Ja natychmiast powinienem przypomnieć im, kim jestem i oświadczyć, że nie odpowiem na żadne pytania, dopóki nie zjawi się mój adwokat. Jestem jednak prawnikiem. I to cholernie dobrym. Co – oczywiście – czyni mnie jeszcze większym głupcem, jeśli reprezentuję sam siebie. Ponadto jestem tylko człowiekiem. Wypytywany przez policję, nawet taki stary wyga jak ja chce pomóc. To odruchowe.
– Byłem w domu.
– Czy ktoś może to potwierdzić?
– Moja córka.
York i Dillon spojrzeli na szkołę.
– To ta dziewczynka, która balansowała na równoważni?
– Tak.
– Ktoś jeszcze?
– Nie sądzę. A o co chodzi?
York wziął na siebie ciężar rozmowy. Zignorował moje pytanie.
– Zna pan niejakiego Manola Santiaga?
– Nie.
– Jest pan pewien?
– Prawie pewien.
– Dlaczego tylko prawie pewien?
– Czy pan wie, kim jestem?
– Taa – odparł York i zakasłał, zasłaniając usta pięścią. – Mamy może uklęknąć i ucałować pański sygnet albo co?
– Nie to miałem na myśli.
– Dobrze, więc nadajemy na tej samej fali. – Nie podobało mi się jego nastawienie, ale puściłem to płazem. – No więc dlaczego jest pan tylko „prawie pewien", że nie zna Manola Santiaga?
– Chciałem powiedzieć, że to nazwisko nic mi nie mówi. Nie sądzę, żebym go znał. Może jednak jest to ktoś, kogo oskarżałem albo przesłuchiwałem jako świadka w jakiejś sprawie, albo – do licha – spotkałem dziesięć lat temu na jakiejś wencie dobroczynnej.
York skinął głową, zachęcając mnie, żebym plótł dalej. Nie zamierzałem.