Jeździli po kraju. Obóz dawno stał się przeszłością. Tak jak większość oszczędności ojca. I jak w końcu, w znacznym stopniu, on sam.
To, co pozostało z Iry Silversteina, jej ojca, przebywało w domu starców piętnaście kilometrów od kampusu uniwersytetu Reston. Jechała, ciesząc się samotnością. Słuchała, jak Tom Waits śpiewa, że miał nadzieję się nie zakochać, ale – oczywiście – zakochał się. Wjechała na parking. Dom, zmodernizowana rezydencja na sporym kawałku ziemi, był lepszy niż większość podobnych. Szła na to prawie cała pensja Lucy.
Zaparkowała przy starym samochodzie ojca, zardzewiałym żółtym volkswagenie garbusie. Wątpiła, by przez ostatni rok ruszył go z miejsca. Ojciec cieszył się tu swobodą, mógł wychodzić, kiedy chce. Nie musiał się zgłaszać przedtem i potem. Niestety, niemal nigdy nie opuszczał swojego pokoju. Wszystkie lewackie naklejki zdobiące jego pojazd dawno wyblakły. Lucy miała zapasowe kluczyki do samochodu i od czasu do czasu zapuszczała silnik, żeby podładować akumulator. Robiąc to, siedziała w samochodzie, a wtedy wracały wspomnienia. Widziała, jak robił to Ira, brodaty, jadąc z otwartymi oknami, machając rękę i trąbiąc do każdego mijanego.
Nie miała serca oddać tego auta na złom.
Lucy wpisała się do księgi gości. Ten dom starców był wyspecjalizowany w opiece nad przewlekle i psychicznie chorymi. Tych ostatnich było tu wielu, od takich, którzy wydawali się najzupełniej „normalni", po ludzi mogących grać w Locie nad kukułczym gniazdem.
Ira po trosze należał do jednych i drugich.
Przystanęła w progu. Stał do niej plecami. Miał na sobie znajome lniane poncho. Siwe włosy sterczały mu na wszystkie strony. Z tego, co jej ojciec wciąż nazywał „zestawem hi-fi", płynęły dźwięki Let's Live for Today zespołu Grass Roots, klasyki z 1967 roku. Lucy zaczekała, aż Rob Grill, główny wokalista, głośno odliczy 1, 2, 3, 4, zanim zespół znów huknie sza-la-la-la, let's live for today. Zamknęła oczy i bezgłośnie powtórzyła te słowa.
Świetny, naprawdę świetny kawałek.
W pokoju były koraliki, koszulki farbowane po zawiązaniu w supły oraz plakat Where Have All The Flowers Gone. Lucy uśmiechnęła się, ale bez cienia wesołości. Nostalgia to jedno, a starcze zdziecinnienie to drugie.
Demencja rozpoczęła się wcześnie – nie wiadomo, czy z powodu wieku czy zażywania narkotyków – i nie popuściła. Ira zawsze był niezbyt kontaktowy i żył przeszłością, więc trudno było powiedzieć, kiedy to się zaczęło. Tak twierdzili lekarze. Jednak Lucy wiedziała, że pierwsze załamanie, które zapoczątkowało te zmiany, miało miejsce tamtego lata. Irę w znacznym stopniu obwiniano o to, co zdarzyło się w lasach. Powinien lepiej pilnować bezpieczeństwa obozowiczów.
Media zaatakowały go, ale nie tak jak rodzice. Ira był zbyt łagodnym człowiekiem, żeby sobie z tym poradzić. Załamał się.
Teraz rzadko opuszczał swój pokój. Błądził myślami w przeszłości, lecz tylko w jednym dziesięcioleciu – w latach sześćdziesiątych – dobrze się czuł. Przeważnie myślał, że jest rok 1968. Czasem wiedział, że nie jest – można to było poznać po jego minie – ale nie chciał stawić temu czoła. Dlatego w ramach nowej „terapii potwierdzającej" lekarze pozwolili, by jego pokój wyglądał jak żywcem wzięty z lat sześćdziesiątych.
Lekarz wyjaśnił, że tego rodzaju demencja nie pogłębia się z wiekiem, a przecież chodzi o to, żeby pacjent był szczęśliwy i miał jak najmniej stresów, nawet jeśli to oznacza życie w kłamstwie. Krótko mówiąc, Ira chciał, żeby był rok 1968. Wtedy był najszczęśliwszy. Czemu z tym walczyć?
– Cześć, Ira.
Ira, który nigdy nie życzył sobie, żeby nazywała go tatą, powoli odwrócił się w kierunku źródła głosu. Ociężale podniósł rękę, jakby był pod wodą, i pomachał do niej.
– Cześć, Luce.
Zamrugała, powstrzymując łzy. Zawsze ją poznawał, zawsze wiedział, kim jest. Jeśli nawet zauważył, że córka odwiedziła go w 1968 roku, czyli zanim jeszcze przyszła na świat, to cóż… Takie drobiazgi nigdy nie rozwiewały jego złudzeń.
Uśmiechnął się do niej. Zawsze był zbyt wielkoduszny, zbyt hojny, zbyt dziecinny i naiwny dla tego okrutnego świata. Nazywała go „eks-hipisem", co sugerowało, że w pewnej chwili Ira przestał nim być. Długo po tym, jak wszyscy inni porzucili własnoręcznie farbowane koszulki, flower power i koraliki, kiedy ostrzygli się i zgolili brody, Ira pozostał wierny sprawie.
W ciągu całego cudownego dzieciństwa Lucy Ira nigdy nie podniósł na nią głosu. Nie stawiał żadnych ograniczeń ani przeszkód, chcąc, by córka widziała i zaznała wszystkiego, nawet tego, co nie przystoi. Dziwne, ale ten brak cenzury sprawił, że jego jedynaczka, Lucy Silverstein, była nieco pruderyjna jak na dzisiejsze czasy.
– Tak się cieszę, że tu jesteś – powiedział Ira, chwiejnie ruszając w jej stronę.
Zrobiła krok naprzód i uściskała go. Ojciec pachniał starością i potem. To poncho wymagało wyprania.
– Jak się czujesz, Ira?
– Wspaniale. Jak nigdy.
Otworzył słoiczek i zażył witaminę. Często to robił. Mimo antykapitalistycznego nastawienia jej ojciec dorobił się niezłej fortuny na produkcji witamin na początku lat siedemdziesiątych. Potem sprzedał firmę i kupił posiadłość na granicy stanów Pensylwania i New Jersey. Przez pewien czas prowadził tam komunę. Ta jednak nie przetrwała długo. Wtedy zmienił teren w letni obóz.
– Zatem jak się masz? – Zapytała.
– Nigdy nie czułem się lepiej, Luce.
A potem zaczął płakać. Lucy siedziała z nim i trzymała go za rękę. Płakał, śmiał się, a potem znów płakał. Raz po raz powtarzał, jak bardzo ją kocha.
– Jesteś całym światem, Luce – powiedział. – Widzę ci… Widzę wszystko, co powinno być. Wiesz, o czym mówię?
– Ja też cię kocham, Ira.
– Widzisz? Oto, co chciałem powiedzieć. Że jestem najbogatszym człowiekiem na świecie.
I znów zaczął płakać.
Nie mogła długo zostać. Musiała wrócić do gabinetu i sprawdzić, czego dowiedział się Lonnie. Ira położył głowę na jej ramieniu, obdarzając ją płatkami łupieżu i zapachem potu. Kiedy weszła pielęgniarka, Lucy skorzystała z okazji i odsunęła się od niego. Nienawidziła siebie za to.
– Wrócę w przyszłym tygodniu, dobrze?
Ira kiwnął głową. Uśmiechał się, gdy wychodziła. Pielęgniarka – Lucy zapomniała jej nazwiska – czekała na nią na korytarzu.
– Jak on się miewa? – Spytała Lucy.
Zazwyczaj było to retoryczne pytanie. Wszyscy pacjenci czuli się kiepsko, ale ich rodziny nie chciały tego słuchać. Tak więc pielęgniarka zwykle powiedziałaby: „Och, ma się całkiem nieźle", ale tym razem powiedziała:
– Pani ojciec ostatnio jest bardzo pobudzony.
– Jak to?
– Zazwyczaj Ira jest najmilszym, najłagodniejszym człowiekiem pod słońcem. Jednak jego zmiany nastrojów…
– Zawsze miewał zmiany nastrojów.
– Nie takie.
– Czy robi się przykry?
– Nie. Nie w tym rzecz…
– A w czym?
Wzruszyła ramionami.
– Często mówi o przeszłości.
– Zawsze mówi o latach sześćdziesiątych.
– Nie, nie o tak odległej.
– A o jakiej?
– Mówi o letnim obozie. Serce Lucy zaczęło bić mocniej.
– Co mówi?
– Mówi, że był organizatorem letniego obozu. A potem go stracił. Zaczyna krzyczeć o krwi, lasach, ciemnościach i tym podobnych rzeczach. Potem zamyka się w sobie. To upiorne. Aż do ubiegłego tygodnia nigdy nie słyszałam, żeby coś mówił o letnim obozie, a na pewno nie o tym, że taki prowadził. Chyba że Ira ma urojenia. Może po prostu to sobie wymyślił?