– Skąd wiem co?
– Że nie jestem tą jedyną. Że nie jestem tą, która uczyni pana szaleńczo szczęśliwym. Że nie spałby pan spokojnie u mojego boku.
Uff.
– Nie wiem.
Popatrzyła na mnie. Poczułem to spojrzenie w czubkach palców nóg. Och, bawiła się mną. Wiedziałem o tym. Jednak jej szczerość, to bezpośrednie podejście… Było dziwnie pociągające.
A może po prostu oszołomiła mnie jej uroda.
– Muszę iść. Ma pani mój telefon.
– Panie Copeland? Czekałem.
– Po co naprawdę pan tu przyszedł?
– Słucham?
– Dlaczego interesuje się pan zamordowaniem Manola?
– Myślałem, że to wyjaśniłem. Jestem prokuratorem okręgowym…
– Nie dlatego pan tu przyszedł.
Czekałem. Ona tylko na mnie patrzyła. W końcu zapytałem:
– Dlaczego pani tak sądzi?
Jej odpowiedź była jak lewy sierpowy:
– Zabił go pan?
– Co takiego?
– Pytałam…
– Słyszałem. Oczywiście, że nie. Skąd to pani przyszło do głowy?
Lecz Raya Singh nie odpowiedziała mi na to pytanie.
– Do widzenia, panie Copeland. – Posłała mi jeszcze jeden uśmiech, po którym poczułem się jak wyrzucona na brzeg ryba. – Mam nadzieję, że znajdzie pan to, czego pan szuka.
12
Lucy chciała wprowadzić do wyszukiwarki Google nazwisko „Manolo Santiago". Zapewne był to jakiś reporter piszący artykuł o tym sukinsynu Waynie Steubensie, czyli Letnim Rzeźniku – ale w gabinecie czekał na nią Lonnie. Nawet nie podniósł głowy, kiedy weszła. Stanęła nad nim, zamierzając w ten sposób trochę go zastraszyć.
– Ty wiesz, kto przysłał ten dziennik – powiedziała.
– Nie mam pewności.
– Jednak?
Lonnie nabrał tchu, zbierając siły. Miała nadzieję, że do wyznania.
– Wiesz coś o ustalaniu nadawcy e-maila?
– Nie – odparła Lucy, wracając do swojego biurka.
– Kiedy otrzymujesz e-mail, wiesz, że ma on swoją ścieżkę, SMTP oraz identyfikator?
– Załóżmy, że wiem.
– Zasadniczo można w ten sposób ustalić, jak do ciebie dotarł. Którędy szedł, gdzie został nadany, jaką drogę przebył w Internecie z punktu A do punktu B. To coś w rodzaju stempli pocztowych.
– W porządku.
– Oczywiście są sposoby, żeby wysłać list anonimowo. Zwykle jednak, nawet w takim przypadku, zostają pewne ślady.
– Wspaniale, Lonnie, super. – Wyraźnie zwlekał. – Zatem mogę założyć, że znalazłeś kilka takich śladów tej wiadomości, do której był załączony tekst?
– Tak – powiedział Lonnie. Teraz podniósł głowę i zdołał się uśmiechnąć. – Już nie będę cię pytał, dlaczego chcesz poznać nazwisko nadawcy.
– To dobrze.
– Ponieważ cię znam, Lucy. Jak większość gorących sztuk, jesteś jak wrzód na dupie. Jednak masz również przerażająco niewzruszone zasady. Jeśli postanowiłaś je złamać, nadużyć zaufania twoich studentów i namówić mnie do tego, musisz mieć dobry powód. Założę się, że to sprawa życia i śmierci.
Lucy nic nie powiedziała.
– To sprawa życia i śmierci, prawda?
– Po prostu powiedz mi, Lonnie.
– Ten e-mail przyszedł z jednego z kilku komputerów biblioteki Frosta.
– Z biblioteki – powtórzyła. – Tam jest ich ile… Pięćdziesiąt?
– Mniej więcej.
– No to nigdy się nie dowiemy, kto go przysłał.
Lonnie poruszył głową gestem oznaczającym i tak, i nie.
– Wiemy, kiedy został wysłany. O szóstej czterdzieści dwie przedwczoraj.
– I w czym nam to pomoże?
– Studenci korzystający z komputera muszą się wpisywać. Nie przydziela im się konkretnej maszyny – personel zrezygnował z tego już dwa lata temu – ale rezerwuje godzinę czasu pracy. Poszedłem do biblioteki i sprawdziłem zapisy. Porównałem rejestr osób korzystających przedwczoraj z komputerów między szóstą a siódmą z listą twoich studentów.
Zamilkł.
– Co?
– Tylko jedna osoba spełniała oba kryteria.
– Kto?
Lonnie podszedł do okna i spojrzał na dziedziniec.
– Podpowiem ci – rzekł.
– Lonnie, naprawdę nie jestem w nastroju…
– To pewna mała lizuska. Lucy zamarła.
– Sylvia Potter?
Wciąż stał plecami do niej.
– Lonnie, chcesz mi powiedzieć, że to Sylvia Potter napisała ten tekst?
– Tak. Właśnie to chcę ci powiedzieć.
Wracając do biura, zadzwoniłem do Loren Muse.
– Potrzebna mi jeszcze jedna przysługa – powiedziałem.
– Strzelaj.
– Chcę, żebyś dowiedziała się wszystkiego o pewnym numerze telefonu. Kto był jego właścicielem. Do kogo dzwonił. Wszystko.
Podałem jej numer, który dostałem od Rayi Singh.
– Daj mi dziesięć minut.
– Tylko tyle?
– Hej, nie zostałam starszym inspektorem dochodzeniowym dlatego, że mam ładny tyłek.
– Kto tak twierdzi?
Roześmiała się.
– Lubię, kiedy jesteś wyluzowany, Cope.
– Nie przyzwyczajaj się.
Rozłączyłem się. Moja odzywka była niewłaściwa… Choć może w pełni usprawiedliwiona jej wzmianką o ładnym tyłku? Nietrudno krytykować polityczną poprawność. Doprowadzona do absurdu, jest łatwym obiektem drwin. Jednak widziałem też, jak to jest, kiedy pozwala się w pracy na takie rzeczy. Robi się nieprzyjemnie i ponuro.
To tak jak z tymi pozornie przesadnymi środkami ostrożności obowiązującymi rowerzystów. Dzieciak zawsze musi nosić kask. Place zabaw muszą być wyłożone specjalną matą, drabinki nie mogą być zbyt wysokie, dzieciak nie powinien sam przechodzić przez ulicę, a poza tym gdzie jego ochraniacze na zęby i okulary? Tak łatwo żartować sobie z takich rzeczy i zawsze znajdzie się jakiś dowcipniś, który przyśle e-maila z wiadomością: „Hej, zrobiliśmy tak i przeżyliśmy". Jednak w rzeczywistości wielu dzieciom nie udaje się przeżyć.
Kiedyś dzieci miały więcej wolności. Nie wiedziały, jakie zło czai się w mroku. Niektóre pojechały na obóz w czasach, gdy nie podejmowano takich środków ostrożności i pozwalano dzieciom być dziećmi. Niektóre z nich wymknęły się w nocy do lasu i już nikt nigdy ich nie zobaczył.
Lucy Gold zadzwoniła do pokoju Sylvii Potter. Nikt nie odebrał. Nic dziwnego. Sprawdziła uczelnianą książkę telefoniczną, ale nie było w niej telefonów komórkowych. Przypomniała sobie, że widziała, jak Sylvia posługiwała się palmtopem BlackBerry, więc posłała jej e-maila z prośbą, żeby Sylvia jak najszybciej do niej zadzwoniła.
Po niecałych dziesięciu minutach otrzymała odpowiedź.
– Miałam do pani zadzwonić, pani profesor?
– Tak, Sylvio. Dziękuję ci. Myślisz, że mogłabyś wpaść do mojego gabinetu?
– Kiedy?
– Teraz, jeśli to możliwe. Kilkusekundowa cisza.
– Sylvio?
– Zaraz zaczynam zajęcia z angielskiego – powiedziała Sylvia. – Mam dziś przedstawić mój końcowy projekt. Mogę przyjść, kiedy skończę?
– Byłoby miło – odparła Lucy.
– Powinnam tam być za mniej więcej dwie godziny.
– Świetnie, będę tu.
Znów chwila ciszy.
– Czy może mi pani powiedzieć, o co chodzi, pani profesor?
– To może zaczekać, Sylvio, nie przejmuj się. Zobaczymy się po zajęciach.
– Cześć.
To była Loren Muse. Był ranek, dzień później, i znów byłem w sądzie. Flair Hickory za kilka minut miał zacząć przesłuchanie.