Przeszła przez pokój i stanęła tuż przede mną. Tak cholernie młoda i piękna. Miałem ochotę ją pocałować.
– Czego mi pan nie mówi? – Zapytała.
Zadzwonił mój telefon komórkowy. Spojrzałem na wyświetlacz. Loren Muse. Nacisnąłem przycisk odbioru.
– Co jest? – Spytałem.
– Mamy problem – powiedziała Muse. Zamknąłem oczy i czekałem.
– Chodzi o Chamique. Chce wycofać oskarżenie.
Moje biuro znajduje się w centrum Newark. Wciąż słyszę, że to miasto odżywa. Ja tego nie widzę. Od kiedy pamiętam, znajduje się w stanie rozkładu. Jednak dobrze je poznałem. Jego historia wciąż tu jest, płytko pod powierzchnią. Ludzie są cudowni. Nasze społeczeństwo ma skłonność do stereotypów w kwestii miast, tak samo jak w kwestii grup etnicznych czy mniejszości społecznych. Łatwo nienawidzić ich z daleka. Pamiętam konserwatywnych rodziców Jane i ich pogardę do homoseksualistów. Jej współlokatorka z college'u, Helen, była lesbijką, o czym nie wiedzieli. Kiedy ją poznali, oboje po prostu pokochali Helen. Uwielbiali ją, nawet kiedy dowiedzieli się, że jest lesbijką. A później polubili jej partnerkę.
Często tak bywa. Łatwo nienawidzić gejów, czarnych, Żydów czy Arabów. Trudniej nienawidzić jednostki.
Tak samo jest z Newark. Można nienawidzić go jako całości, ale tylu sąsiadów, sklepikarzy i obywateli ma tu urok i siłę, że mimo woli zaczyna się lubić to miasto i próbować uczynić je lepszym.
Chamique siedziała w moim biurze. Była tak cholernie młoda, a jednak na jej twarzy już widać było ślady trudów życia. Tej dziewczynie nie było łatwo. I zapewne nie będzie. Jej adwokat, Horace Foley, używał za dużo wody kolońskiej i miał zbyt szeroko rozstawione oczy. Sam jestem prawnikiem, więc nie lubię uprzedzeń związanych z moją profesją, ale byłem najzupełniej pewien, że gdyby przed domem przejeżdżała karetka, ten facet byłby gotów wyskoczyć przez okno z drugiego piętra, żeby opóźnić jej przyjazd do ofiary wypadku.
– Chcemy, żeby wycofał pan oskarżenie przeciwko panu Jenrette'owi i panu Marantzowi – oznajmił Foley.
– Nie mogę tego zrobić – powiedziałem. Spojrzałem na Chamique. Nie spuściła głowy, ale unikała kontaktu wzrokowego. – Czy kłamałaś, składając wczoraj zeznania? – Zapytałem.
– Moja klientka nie kłamała – rzekł Foley. Zignorowałem go i napotkałem spojrzenie Chamique.
– I tak nigdy by ich pan nie skazał – powiedziała.
– Tego nie wiesz.
– Mówi pan poważnie?
– Tak.
Chamique uśmiechnęła się do mnie, jakbym był największym naiwniakiem, jaki chodzi po tej ziemi.
– Nic pan nie rozumie, prawda?
– Och, rozumiem. Proponują ci pieniądze, jeśli wycofasz oskarżenie. Suma osiągnęła już taką wysokość, że twój obecny tu adwokat, pan Pocokomuprysznicjeślimaperfumy, uważa, że należy to zrobić.
– Jak mnie nazwałeś?
Spojrzałem na Muse.
– Otwórz okno, dobrze?
– Jasne, Cope.
– Hej! Jak mnie nazwałeś?
– Okno jest otwarte. Możesz wyskoczyć. – Znów spojrzałem na Chamique. – Jeśli teraz wycofasz oskarżenie, będzie to oznaczało, że skłamałaś, składając dzisiejsze i poprzednie zeznania. A to oznacza krzywoprzysięstwo. I oznacza, że to biuro wydało miliony podatników z powodu popełnionego przez ciebie kłamstwa – krzywoprzysięstwa. To przestępstwo. Pójdziesz do więzienia.
– Niech pan mówi do mnie, panie Copeland, nie do mojej klientki.
– Mówić do pana? Ledwie mogę przy panu oddychać.
– Nie będę znosił…
– Ciii – powiedziałem i przyłożyłem dłoń do ucha. – Słyszycie te szmery?
– Że co?
– Chyba od wody kolońskiej obłażą tapety. Jeśli dobrze się pan wsłucha, sam pan usłyszy. Ciii…
Nawet Chamique się uśmiechnęła.
– Nie wycofuj oskarżenia – powiedziałem do niej.
– Muszę.
– Wtedy cię oskarżę.
Jej adwokat już szykował się do walki, lecz Chamique położyła dłoń na jego ramieniu.
– Nie zrobi pan tego, panie Copeland.
– Zrobię.
Jednak wiedziała, że blefuję. Była biedną, przestraszoną ofiarą gwałtu, która miała okazję zdobyć trochę pieniędzy – więcej niż w przeciwnym razie zobaczyłaby przez całe swoje życie. Kim jestem, żeby wygłaszać jej wykłady o wartościach i sprawiedliwości?
Wstała i jej adwokat też.
– Rano podpiszemy ugodę – rzekł.
Nic nie powiedziałem. Poczułem przelotną ulgę, co mnie zawstydziło. Fundusz JaneCare ocaleje. Pamięć mojego ojca – no dobrze, moja kariera polityczna także – niepotrzebnie nie ucierpi. A najlepsze, że przestanę być celem. I nie muszę sobie niczego zarzucać. To Chamique podjęła decyzję.
Podała mi rękę. Uścisnąłem ją.
– Dziękuję – powiedziała.
– Nie rób tego – spróbowałem, ale bez przekonania.
Zauważyła to. Uśmiechnęła się. Opuścili moje biuro. Najpierw wyszła Chamique, za nią jej adwokat. Zapach jego wody kolońskiej pozostał jak memento.
Muse wzruszyła ramionami.
– Co możesz zrobić?
Sam zadawałem sobie to pytanie.
Wróciłem do domu i zjadłem obiad z Carą. Jako „zadanie domowe" miała znaleźć w gazetach jakieś czerwone przedmioty i je powycinać. Mogłoby się wydawać, że to łatwe zadanie, ale oczywiście nie podobało jej się nic z tego, co znaleźliśmy. Nie podobał jej się czerwony wóz, czerwona suknia modelki ani nawet czerwona straż pożarna. Szybko zrozumiałem, że problem polega na tym, że okazywałem entuzjazm dla tego, co znalazła. „Ta suknia jest czerwona, kochanie! Masz rację! Myślę, że będzie doskonała!".
Po mniej więcej dwudziestu minutach zrozumiałem swój błąd. Kiedy natknęła się na zdjęcie słoika keczupu, wzruszyłem ramionami i obojętnym tonem powiedziałem:
– Właściwie nie lubię keczupu.
Złapała nożyczki i wzięła się do pracy.
Dzieciaki.
Wycinając, Cara zaczęła śpiewać. Była to piosenka z telewizyjnej kreskówki Dora Odkrywczyni, której tekst zasadniczo składał się ze słowa „plecak", powtarzanego w nieskończoność, aż słuchającemu tego rodzicowi zaczynała pękać głowa. Około dwóch miesięcy wcześniej popełniłem błąd, kupując córce mówiący plecak Dory Odkrywczym (refren: plecak, plecak), a do kompletu mówiącą mapę (śpiew: jestem mapą, jestem mapą, jestem mapą). Kiedy przychodzi do niej jej kuzynka Madison, obie często bawią się w Dorę Odkrywczynię. Jedna z nich jest Dorą. Druga małpą o dość interesującym przezwisku „Boots". Nieczęsto spotyka się małpy zwące się jak obuwie.
Rozmyślałem o tym, o Boots oraz o tym, jak Cara i jej kuzynka kłócą się o to, która będzie Dorą, a która małpą, gdy prawda poraziła mnie jak przysłowiowy grom z jasnego nieba.
Zamarłem. Dosłownie zastygłem i siedziałem nieruchomo. Nawet Cara to zauważyła.
– Tatusiu?
– Chwileczkę, kociątko.
Pobiegłem na górę, tupiąc, aż zatrząsł się dom. Gdzie, do diabła, są te rachunki z akademika? Zacząłem przetrząsać pokój. Odnalezienie ich zajęło mi kilka minut, gdyż zamierzałem wyrzucić je po dzisiejszym porannym spotkaniu.
Jednak bach – były tam.
Przerzuciłem je pospiesznie. Znalazłem rachunki za usługi, miesięczne, a potem złapałem telefon i zadzwoniłem do Muse. Odebrała po pierwszym sygnale.
– O co chodzi?
– Kiedy byłaś w college'u, zapytałem – jak często zarywałaś noce?
– Co najmniej dwa razy w tygodniu.
– Jak zwalczałaś senność?
– Cukierkami M &M. Jadłam je tonami. Przysięgam, że te pomarańczowe są jak amfetamina.