– Rano odwiedzę Irę i zobaczę, co mi powie o Manolu Santiagu – zapowiedziała.
– Dobrze.
Lucy chwyciła za klamkę.
– Mam stertę prac do sprawdzenia.
– Odprowadzę cię.
– Nie rób tego.
Wysiadła z samochodu. Patrzyłem, jak idzie do drzwi. Czułem ściskanie w dołku. Usiłowałem uporządkować swoje uczucia, ale to była jedna fala emocji. Trudno było je rozróżnić.
Zadzwonił mój telefon komórkowy. Spojrzałem na wyświetlacz i zobaczyłem, że to Muse.
– Jak ci poszło z matką Pereza? – Zapytała.
– Sądzę, że ona kłamie.
– Znalazłam coś, co może cię zainteresować.
– Słucham.
– Pan Perez przesiaduje w miejscowym barze o nazwie Smith Brothers. Lubi siedzieć tam z chłopakami, grać w strzałki, takie rzeczy. Z tego, co słyszę, popija z umiarem. Jednak przez dwa ostatnie wieczory nieźle się zalał. Zaczął płakać i zaczepiać ludzi.
– Opłakuje syna – powiedziałem.
W kostnicy to pani Perez była twarda. On się na niej wspierał. Pamiętałem, że był bliski załamania.
– A poza tym alkohol rozwiązuje język – dodała Muse.
– To prawda.
– Nawiasem mówiąc, Perez jest tam teraz. W tym barze, Może to dobre miejsce, żeby z nim pogadać.
– Już jadę.
– Mam jeszcze coś.
– Słucham.
– Wayne Steubens zobaczy się z tobą.
Zaparło mi dech.
– Kiedy?
– Jutro. Odsiaduje wyrok w więzieniu stanowym Red Onion w Wirginii. Ponadto umówiłam cię później na spotkanie z Geoffem Bedfordem w biurze FBI. Był specjalnym agentem prowadzącym sprawę Steubensa.
– Nie dam rady. Muszę być w sądzie.
– Dasz. Jeden z naszych ludzi może zastąpić cię przez jeden dzień. Zarezerwowałam ci bilet na poranny lot.
Sam nie wiem, czego się spodziewałem. Chyba jakiejś mordowni. Tymczasem ten lokal mógłby należeć do sieci restauracji takiej jak T.G.I. Friday's lub Bennigan's albo innej. Bar był przestronniejszy niż w większości takich miejsc, a część restauracyjna wyraźnie mniejsza. Były tu drewniane boazerie, automaty z darmową prażoną kukurydzą i głośna muzyka z lat osiemdziesiątych. W tym momencie Tears for Fears śpiewali Head Over Heels.
Za moich czasów nazywano by to barem dla japiszonów. Byli tu młodzieńcy w poluzowanych krawatach i panie usilnie starające się wyglądać na kobiety interesu. Mężczyźni pili piwo z butelek, bardzo starając się udawać, że świetnie się bawią z kolegami, podczas gdy przyglądali się kobietom. Panie piły wino lub faux martinis i jeszcze dyskretniej przyglądały się panom. Pokręciłem głową. Discovery Channel powinien nakręcić tu film o zwyczajach godowych homo sapiens.
To miejsce nie wyglądało na ulubiony lokal kogoś takiego jak Jorge Perez, ale znalazłem go pod ścianą. Siedział przy barze z czterema czy pięcioma towarzyszami broni, facetami umiejącymi pić i piastującymi swoje drinki, jakby były niemowlętami w powijakach. Zmrużonymi oczami spoglądali na kręcących się wokół japiszonów dwudziestego pierwszego wieku.
Stanąłem za panem Perezem i położyłem dłoń na jego ramieniu. Odwrócił się do mnie powoli. Jego kumple również. Oczy miał przekrwione i załzawione. Postanowiłem od razu przejść do rzeczy.
– Moje kondolencje – powiedziałem.
Wyglądał na zaskoczonego. Pozostali faceci, sami Latynosi po pięćdziesiątce, spojrzeli na mnie, jakbym lubieżnie przyglądał się ich córkom. Mieli na sobie robocze ubrania, a pan Perez koszulkę polo i spodnie khaki. Zastanawiałem się, czy to coś oznacza, ale nie miałem pojęcia co.
– Czego pan chce? – Warknął.
– Porozmawiać.
– Jak mnie pan znalazł?
Zignorowałem to pytanie.
– Widziałem pana minę w kostnicy. Dlaczego skłamał pan o Gilu?
Zmrużył oczy.
– Kogo nazywa pan kłamcą?
Pozostali spojrzeli jeszcze groźniej.
– Może powinniśmy porozmawiać na osobności.
Pokręcił głową.
– Nie.
– Wie pan, że tamtej nocy zniknęła moja siostra, prawda? Odwrócił się do mnie plecami i wziął butelkę z piwem.
– Taaak, wiem – powiedział.
– Tam w kostnicy to był pana syn.
Wciąż siedział plecami do mnie.
– Panie Perez?
– Wynoś się pan stąd.
– Nigdzie nie pójdę.
Pozostali, twardzi mężczyźni, którzy przez całe życie pracowali fizycznie na powietrzu, patrzyli na mnie gniewnie. Jeden zsunął się ze stołka.
– Siadaj – powiedziałem.
Nie ruszył się. Napotkałem jego spojrzenie. Następny mężczyzna wstał i skrzyżował ręce na piersi.
– Wiecie, kim jestem? – Zapytałem.
Sięgnąłem do kieszeni i wyjąłem odznakę. Tak, mam taką. W końcu jestem wysokim funkcjonariuszem wymiaru sprawiedliwości Essex County. Nie lubię, jak mi się grozi. Awanturnicy mnie wkurzają. Znacie to stare powiedzenie o stawianiu czoła takim bykom? Możesz wyjść z takiego starcia cało tylko wtedy, jeśli masz się na czym wesprzeć. Ja miałem.
– Lepiej, żebyście wszyscy przebywali tu legalnie – powiedziałem. – Wy, wasze rodziny i przyjaciele. Nawet ludzie, których przypadkowo spotkacie na ulicy.
Zmrużone oczy otworzyły się szeroko.
– Może pokażecie mi wasze dokumenty? Wszyscy.
Ten, który wstał pierwszy, podniósł ręce do góry.
– Hej, nie chcemy żadnych kłopotów.
– No to spadajcie.
Rzucili na ladę kilka banknotów i wyszli. Nie wybiegli i nie zrobili tego w pośpiechu, ale też nie ociągali się. Zwykle czułbym niesmak z powodu takich czczych pogróżek i nadużywania władzy, ale sami się o to prosili.
Perez odwrócił się do mnie, wyraźnie przybity.
– No co? Jaki sens nosić odznakę, jeśli nie robi się z niej użytku?
– Jeszcze panu mało? – Mruknął.
Stołek obok niego był wolny. Usiadłem. Przywołałem barmana i zamówiłem kufel „tego samego", wskazując kufel Jorge Pereza.
– Tam w kostnicy to był pański syn – powiedziałem. – Mógłbym to panu udowodnić, ale obaj to wiemy.
Dopił piwo i zamówił następne. Przyniesiono je razem z moim. Podniosłem kufel, jakbym chciał wznieść toast. On tylko spojrzał na mnie i nie podniósł swojego. Upiłem łyk. Pierwszy łyk piwa w upalny dzień jest jak zanurzenie palca w nowo otwartym słoiku z masłem orzechowym. Rozkoszowałem się jego boskim smakiem.
– Możemy to rozegrać na dwa sposoby – podjąłem. – Może pan nadal udawać, że to nie on. Już zleciłem wykonanie badań DNA. Wie pan, co to takiego, prawda, panie Perez?
Popatrzył na tłum.
– A kto dziś tego nie wie?
– Racja, wiem. Kryminalne zagadki i inne policyjne seriale w telewizji. Zatem wie pan, że bez trudu możemy dowieść, iż Manolo Santiago to Gil.
Perez upił następny łyk. Trzęsły mu się ręce, na twarzy pojawiły się głębokie bruzdy. Naciskałem dalej.
– Tak więc, co się stanie, kiedy już udowodnimy, że to pański syn? Spodziewam się, że pan i pana żona wśród ochów i achów spróbujecie wcisnąć nam kit, że „nie mieliście pojęcia". To się wam nie uda. Wyjdziecie na kłamców. Wtedy moi ludzie rozpoczną prawdziwe śledztwo. Sprawdzimy wszystkie wykazy rozmów telefonicznych, konta bankowe, zapukamy do wszystkich drzwi, wypytując o was waszych znajomych i sąsiadów, dowiadując się o wasze dzieci…
– Zostawcie moje dzieci w spokoju.
– Nie ma mowy.
– To nie w porządku.
– Nie w porządku jest kłamać, że to nie wasz syn.
Pokręcił głową.
– Pan nic nie rozumie.
– Akurat. Moja siostra też była w tych lasach tamtej nocy.
Łzy stanęły mu w oczach.
– Zabiorę się za pana, pańską żonę i dzieci. Będę szukał, i niech mi pan wierzy, coś znajdę.