– Chyba tak. Ty też go znałaś, prawda?
– Znałam.
– Co o nim myślałaś?
– Uważałam, że to palant.
Uśmiechnąłem się mimo woli.
– Przypuszczałaś, że jest do tego zdolny?
– Do czego? Do podrzynania gardeł i zakopywania ludzi żywcem? Nie, Cope. Nie przyszło mi to do głowy.
– On nie zabił Gila Pereza.
– Jednak zabił tamtych ludzi. Wiesz o tym.
– Chyba tak.
– Daj spokój, przecież wiesz, że to on musiał zabić Margot i Douga. Jak inaczej można to wytłumaczyć? Może przypadkiem był wychowawcą na obozie, na którym miały miejsce te morderstwa i potem sam zaczął zabijać?
– Nie można tego wykluczyć.
– Hę?
– Może te morderstwa wytrąciły go z równowagi. Może miał to w sobie i tamtego lata, kiedy był opiekunem na obozie i dwojgu uczestnikom poderżnięto gardła, to wydarzenie zadziałało jak katalizator.
– Naprawdę kupujesz tę wersję?
– Raczej nie, ale kto wie?
– Jest jeszcze związany z nim fakt, który zapamiętałam.
– Jaki?
– Wayne był patologicznym kłamcą. No wiesz, teraz, mając w szufladzie dyplom z psychologii, znam fachowe określenie. Jednak nawet wtedy wiedziałam. Nie pamiętasz tego? Zawsze kłamał. Dla samej frajdy. Taki już był. Nie powiedziałby prawdy, nawet gdybyś go zapytał, co jadł na śniadanie.
Zastanowiłem się.
– Taaak, pamiętam. Częściowo były to normalne obozowe przechwałki. Był bogatym dzieciakiem i próbował dopasować się do nas, stojących po drugiej stronie barykady. Mówił, że jest dilerem narkotyków. I należy do gangu. Ma dziewczynę, która pozowała do „Playboya". Wygadywał same bzdury.
– Pamiętaj o tym, kiedy będziesz z nim rozmawiał – poprosiła.
– Będę pamiętał.
Cisza. Śpiący wąż znikł. Teraz poczułem, jak budzą się inne uśpione uczucia. Wciąż coś czułem do Lucy. Nie wiedziałem, czy to fakt, nostalgia czy rezultat całego tego stresu, ale czułem to i nie chciałem tego ignorować, a jednocześnie wiedziałem, że muszę.
– Jesteś tam jeszcze? – Zapytała.
– Jestem.
– To wciąż jest niesamowite, nieprawdaż? To z nami.
– Tak, owszem.
– Tak tylko, żebyś wiedział. Nie jesteś osamotniony. Ja też w tym siedzę, jasne?
– Jasne.
– Czy to ci pomogło?
– Tak. A tobie?
– Też. Byłoby paskudnie, gdybym tylko ja to czuła. Uśmiechnąłem się.
– Dobranoc, Cope.
– Dobranoc, Luce.
Seryjne zabójstwa – a przynajmniej poważny niedobór sumienia – najwidoczniej nie są stresujące, ponieważ Wayne Steubens przez te dwadzieścia lat prawie się nie postarzał. Kiedy go znałem, był przystojnym chłopakiem. I takim pozostał. Teraz miał włosy obcięte na jeża, a nie falujące, ukochane przez mamusię loki, ale dobrze mu było w tej fryzurze. Wiedziałem, że wypuszczają go z celi tylko na godzinę dziennie, ale najwidoczniej spędzał ten czas na słońcu, gdyż nie miał tej typowo więziennej, bladej cery.
Obdarzył mnie zabójczym, niemal doskonałym uśmiechem.
– Przyszedłeś zaprosić mnie na zlot obozowiczów? – Zapytał.
– Urządzamy go w Rainbow Room na Manhattanie. O rany, mam nadzieję, że przyjdziesz.
Ryknął śmiechem, jakbym powiedział najprzedniejszy dowcip. Nie łudziłem się, że tak było, ale to przesłuchanie miało być tańcem na linie. Przesłuchiwali go najlepsi funkcjonariusze FBI w kraju. Badali psychiatrzy, którzy znali wszystkie sztuczki z Podręcznika psychopaty. Zwykłe metody tu nie podziałają. Mieliśmy wspólne wspomnienia. Byliśmy prawie przyjaciółmi. Powinienem to wykorzystać.
Jego śmiech przeszedł w chichot, a potem ucichł.
– Wciąż nazywają cię Cope?
– Tak.
– No to jak leci, Cope?
– Fajnie.
– Fajnie – powtórzył Wayne. – Mówisz jak wuj Ira. Na obozie nazywaliśmy starszych wujami i ciotkami.
– Ira to był szalony facet, no nie, Cope?
– Wtedy tak.
– Jasne. – Wayne odwrócił wzrok. Próbowałem spojrzeć w te jego szaroniebieskie oczy, ale wciąż gdzieś błądziły. Sprawiał wrażenie cierpiącego na lekką psychozę maniakalno-depresyjną. Zastanawiałem się, czy podają mu leki – zapewne – a potem zapytałem się w duchu, dlaczego tego nie sprawdziłem.
– No więc – rzekł Wayne – powiesz mi, dlaczego naprawdę tu jesteś? – A potem, zanim zdążyłem odpowiedzieć, podniósł dłoń. – Zaczekaj, nie, nie mów mi. Jeszcze nie.
Spodziewałem się czegoś innego. Nie wiem czego. Oczekiwałem, że będzie bardziej szalony czy ostentacyjny. Przez szalonego rozumiałem kompletnego wariata, jakiego wyobrażamy sobie, myśląc o seryjnych zabójcach: świdrujące spojrzenie, intensywne i przeszywające do szpiku kości oblizywanie warg, zaciskające się i prostujące palce, ledwie skrywana furia. W nim nie dostrzegałem niczego takiego. Przez ostentacyjnego rozumiałem ten typ socjopaty, jaki napotykamy codziennie, wygadanego faceta, który ewidentnie łże w żywe oczy i jest zdolny do wszystkiego. Do takich też nie dało się go zaliczyć.
Natomiast poczułem coś o wiele bardziej przerażającego. Siedząc tak i rozmawiając z nim – z człowiekiem, który najprawdopodobniej zamordował moją siostrę i siedem innych osób – czułem się zupełnie normalnie. Może nawet swobodnie.
– Minęło dwadzieścia lat, Wayne. Chcę wiedzieć, co się zdarzyło w tych lasach.
– Dlaczego?
– Ponieważ tam była moja siostra.
– Nie, Cope, nie o to pytam. – Nachylił się. – Dlaczego teraz? Jak sam powiedziałeś, minęło dwadzieścia lat. Zatem czemu, stary przyjacielu, chcesz wiedzieć to teraz?
– Nie jestem pewien.
Jego oczy znieruchomiały i przywarły do moich. Starałem się nie mrugnąć. Zamiana róclass="underline" psychopata usiłował sprawdzić, czy nie kłamię.
– Wybrałeś bardzo interesujący moment – zauważył.
– Dlaczego?
– Ponieważ nie jesteś pierwszym nieoczekiwanym gościem, który ostatnio mnie odwiedził.
Powoli pokiwałem głową, starając się nie okazać nadmiernego zaciekawienia.
– A kto jeszcze cię odwiedził?
– Dlaczego miałbym ci powiedzieć?
– A dlaczego nie?
Wayne Steubens znów się wyprostował.
– Nadal jesteś przystojnym facetem, Cope.
– Ty też – powiedziałem. – Jednak nasza randka raczej nie wchodzi w grę.
– Właściwie powinienem być na ciebie zły.
– Ach tak?
– Popsułeś mi tamto lato.
Partycjonowanie. Mówiłem już o tym. Wiem, że moja twarz nie zdradziła żadnych uczuć, ale miałem wrażenie, że ktoś kroi mi wnętrzności brzytwą. Gawędziłem sobie z seryjnym mordercą. Spojrzałem na jego ręce. Wyobraziłem sobie krew. Wyobraziłem sobie ostrze przyciśnięte do odsłoniętego gardła. Te dłonie. Te pozornie nieszkodliwe dłonie, które teraz spoczywały na stalowym blacie stołu. Co zrobiły?
Oddychałem miarowo.
– W jaki sposób? – Zapytałem.
– Ona powinna być moja.
– Kto powinien być twój?
– Lucy. Tamtego lata czekała na chłopaka. Gdyby ciebie tam nie było, miałbym duże szanse na dobry finisz, jeśli rozumiesz, co mam na myśli.
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć, ale brnąłem dalej.
– Myślałem, że interesowałeś się Margot Green.
Uśmiechnął się.
– Miała ciało, no nie?
– Istotnie.
– To była laska. Pamiętasz to na boisku do koszykówki?
Pamiętałem. Ten obraz natychmiast stanął mi przed oczami. Zabawne. Margot była obozową seksbombą i – człowieku – doskonale o tym wiedziała. Zawsze nosiła wyzywająco obcisłe topy, które wydawały się bardziej nieprzyzwoite niż zupełna nagość. Tamtego dnia któraś z dziewczyn miała wypadek na boisku do siatkówki. Nie pamiętam, jak się nazywała. Zdaje się, że złamała sobie nogę, ale kto to dziś pamięta? Natomiast wszyscy pamiętają – i to wspomnienie dzielę z tym psycholem – przerażoną Margot Green, pędzącą przez boisko do koszykówki w tym cholernym topie, z którego wszystko wyszło jej na wierzch, wzywającą pomocy, podczas gdy my, około trzydziestu lub czterdziestu chłopaków na boisku do kosza, staliśmy jak wryci i gapiliśmy się z rozdziawionymi ustami.