Выбрать главу

– Bichon frise?

– Właśnie. Zakopał tego psa w ziemi aż po szyję, tak że wystawał mu tylko łeb. Zwierzę nie mogło się ruszać.

– Obrzydliwe.

– Było jeszcze gorzej.

Elegancko upił kolejny łyk. Czekałem. Odstawił kubek z kawą i otarł usta serwetką.

– No więc kiedy go zakopał, pański stary obozowy kumpel poszedł do domu tego małego Kadisona. Widzi pan, oni mieli kosiarkę do trawników. Pożyczył ją i…

Umilkł, popatrzył na mnie i skinął głową.

– Błe – powiedziałem.

– Znam inne podobne historie. Chyba z tuzin.

– A mimo to Wayne Steubens dostał pracę jako opiekun na obozie…

– Też mi niespodzianka. Sam pan wie, jak Ira Silverstein dokładnie sprawdzał przyjmowanych pracowników.

– I nikt nie podejrzewał Wayne'a po tych pierwszych morderstwach? – Zdziwiłem się.

– Nie znaliśmy tych faktów. Przede wszystkim sprawę obozu PLUS prowadziła lokalna policja, nie my. To nie była sprawa FBI. Przynajmniej na początku. A w dodatku ludzie za bardzo się bali, żeby opowiadać nam o młodych latach Steubensa. Tak jak Charlie Kadison. Musi pan także pamiętać, że Steubens pochodził z bogatej rodziny. Jego ojciec wcześnie umarł, ale matka broniła go, płaciła odszkodowania i tak dalej. Nawiasem mówiąc, była nadopiekuńcza. Bardzo konserwatywna. Bardzo zasadnicza.

– Następny szczegół pasujący do pańskiego profilu seryjnego mordercy?

– Nie chodziło tylko o profil, panie Copeland. Zna pan fakty. Mieszkał w Nowym Jorku, ale nie wiadomo po co przebywał w pobliżu wszystkich trzech miejsc zbrodni – w Wirginii, Indianie i Pensylwanii – w chwili, gdy popełniono te morderstwa. Jakie było prawdopodobieństwo takiego zbiegu okoliczności? No i kluczowy dowód: po uzyskaniu nakazu przeszukania na terenie jego posiadłości znaleźliśmy przedmioty – typowe trofea – należące do wszystkich ofiar.

– Nie wszystkich – przypomniałem.

– Wystarczająco wielu.

– Jednak nie było tam niczego, co należało do pierwszej czwórki obozowiczów.

– Zgadza się.

– Dlaczego?

– Mam zgadywać? Zapewne się spieszył. Steubens musiał pozbyć się ciał. Miał mało czasu.

– To również wygląda na dopasowywanie faktów do teorii.

Usiadł prosto i przyglądał mi się.

– A jaką pan ma teorię, panie Copeland? Umieram z ciekawości.

Nie odpowiedziałem. Bedford rozłożył ręce.

– Uważa pan, że seryjny morderca, który podrzynał ofiarom gardła w Indianie i Wirginii zupełnie przypadkowo był opiekunem na letnim obozie, na którym co najmniej dwojgu uczestnikom poderżnięto gardła?

Miał trochę racji. Zastanawiałem się nad tym od początku i niczego nie mogłem wymyślić.

– Zna pan fakty, dopasowane do teorii czy nie. Jest pan prokuratorem. Niech mi pan powie, co pana zdaniem się zdarzyło.

Zamyśliłem się. Czekał. Zastanawiałem się jeszcze przez chwilę.

– Jeszcze nie wiem – powiedziałem wreszcie. – Może za wcześnie na teoretyzowanie. Może powinniśmy zebrać więcej faktów.

– A kiedy pan będzie to robił, taki facet jak Wayne Steubens zabije kilku następnych obozowiczów.

W tym również miał rację. Pomyślałem o oskarżeniu o gwałt, wniesionym przeciwko Jenrette'owi i Marantzowi. Jeśli spojrzeć na to obiektywnie, było równie wiele – a zapewne więcej – dowodów przeciwko Wayne'owi Steubensowi.

A przynajmniej tak się zdawało.

– On nie zabił Gila Pereza – przypomniałem.

– Słyszałem. Zatem wprowadźmy tę poprawkę do równania, dla dobra dyskusji. Powiedzmy, że nie zabił chłopaka Perezów. – Podniósł obie ręce do góry. – I co to panu daje?

Rozważyłem jego słowa. To daje mi podstawy, pomyślałem, aby zastanawiać się, co naprawdę stało się z moją siostrą.

29

Godzinę później siedziałem w samolocie. Jeszcze nie zamknięto drzwi, gdy zadzwoniła Muse.

– Jak ci poszło ze Steubensem? – Zapytała.

– Opowiem ci później. Co w sądzie?

– Z tego co słyszałam, dużo pustych gestów i gadaniny. Wciąż używali sformułowania „należy rozważyć". Praca prawnika musi być cholernie nudna. Jak w taki dzień udaje ci się nie palnąć sobie w łeb?

– Rzeczywiście, to spory wysiłek. Zatem nic się nie wydarzyło?

– Nic, ale jutro masz wolne. Sędzia chce widzieć obie strony w swoim gabinecie w czwartek rano.

– Po co?

– Dużo mówili o tym rozważaniu, ale twój asystent powiedział, że to zapewne nic poważnego. Posłuchaj, mam ci jeszcze coś do powiedzenia.

– Co?

– Kazałam naszemu najlepszemu specowi od komputerów przejrzeć tekst przysłany twojej przyjaciółce Lucy.

– I co?

– I wszystko zgadzało się z tym, co już wiedzieliśmy. Przynajmniej na początku.

– Jak to na początku?

– Zabrałam się za sprawdzanie tych informacji, które znalazł. Wykonałam kilka telefonów, trochę poszperałam. I odkryłam coś interesującego.

– Co?

– Chyba wiem, kto przysłał ten tekst.

– Kto?

– Masz przy sobie palmtopa?

– Tak.

– Jest tego tona. Może będzie łatwiej, jeśli prześlę ci szczegóły pocztą elektroniczną.

– Dobrze.

– Nie powiem ci nic więcej. Wolę zobaczyć, czy dojdziesz do tego samego wniosku, co ja.

Zastanowiłem się nad tym i usłyszałem echo mojej rozmowy z Geoffem Bedfordem.

– Nie chcesz, żebym dopasowywał fakty do teorii, co?

– Hę?

– Nieważne, Muse. Po prostu mi to przyślij.

♦ ♦ ♦

Cztery godziny po tym, jak pożegnałem się z Geoffem Bedfordem, siedziałem w pokoju sąsiadującym z gabinetem Lucy, zwykle użytkowanym przez wykładowcę języka angielskiego, który wziął roczny urlop. Lucy miała klucz.

Wyglądała przez okno, gdy jej stażysta, niejaki Lonnie Berger, wszedł bez pukania. Zabawne. Lonnie trochę przypominał mi ojca Lucy, Irę. Miał ten sposób bycia Piotrusia Pana, włóczęgi i marzyciela. Nie potępiam hipisów, lewaków czy jak tam chcecie ich zwać. Są nam potrzebni. Głęboko wierzę w to, że potrzebne są ugrupowania z obu stron politycznej sceny, nawet (a może przede wszystkim) te, z którymi się nie zgadzamy, a może nawet jesteśmy gotowi ich nienawidzić. Bez nich byłoby nudno. Nie trzeba byłoby starannie dobierać argumentów. Przemyślcie to sobie: bez lewicy nie ma prawicy. A bez nich obu nie ma centrum.

– Co jest, Luce? Mam umówioną randkę z moją gorącą kelnerką… – Lonnie zauważył mnie i zamilkł. – Kto to?

Lucy wciąż spoglądała przez okno.

– I dlaczego jesteśmy w gabinecie profesora Mitnicka?

– Jestem Paul Copeland – przedstawiłem się. Wyciągnąłem rękę. Uścisnął ją

– Ooo – powiedział. – Pan jest tym facetem z tej pracy, tak? Panem P. czy jak mu tam. Chcę powiedzieć, że czytałem to w sieci i…

– Tak, Lucy opowiedziała mi o pańskim amatorskim śledztwie. Jak pan zapewne wie, pracuje dla mnie paru bardzo dobrych detektywów. Zawodowców.

Puścił moją dłoń.

– Czy chciałby się pan czymś z nami podzielić? – Zapytałem.

– O czym pan mówi?

– Nawiasem mówiąc, miał pan rację. Ten e-mail rzeczywiście przyszedł z banku komputerowego we Frost Library o osiemnastej czterdzieści dwie. Jednak Sylvii Potter nie było tam między osiemnastą o dziewiętnastą. Cofnął się o krok.

– Ty tam byłeś, Lonnie.

Uśmiechnął się krzywo i pokręcił głową, próbując zyskać trochę czasu.