Выбрать главу

– Tak, wiem.

– I wie pani, że dwie z nich jeszcze żyły, kiedy je zakopywał?

O tym też wiedziała.

– Czy przesłuchiwał pan Wayne'a Steubensa? – Zapytała.

– Rozmawialiśmy ze wszystkimi na tym obozie. Powiedział to powoli, ostrożnie. W głowie Muse zadźwięczał dzwonek alarmowy. Lowell mówił dalej:

– I tak, na widok Steubensa przechodziły mnie ciarki – a przynajmniej teraz tak mi się zdaje. Może jednak tylko to sobie wmawiam. Sam już nie wiem. Nie było żadnych dowodów łączących go z tymi morderstwami. W ogóle nie było dowodów. Ponadto Steubens był bogaty. Jego rodzina zatrudniła adwokata. Jak łatwo sobie wyobrazić, obóz natychmiast się zakończył. Wszystkie dzieciaki wróciły do domów. Steubens został wysłany za ocean na następny semestr. Zdaje się, że do jakiejś szkoły w Szwajcarii.

Muse wciąż nie odrywała oczu od krzyża.

– Gotowa iść dalej?

Kiwnęła głową. Znów poszli.

– Od jak dawna jest pani głównym inspektorem? – Zapytał Lowell.

– Od kilku miesięcy.

– A przedtem?

– Trzy lata w wydziale zabójstw. Znów wytarł nos.

– Człowiek nigdy się nie przyzwyczaja, prawda? Uznała pytanie za retoryczne, więc nie odpowiedziała i szła dalej.

– Nie chodzi o gniew – mówił. – A nawet nie o martwych. Ich już nie ma i nic nie można na to poradzić. Chodzi o to, co zostaje – o echo. Te lasy, przez które pani idzie. Niektórzy starzy mieszkańcy myślą, że słychać tu echa. Kiedy się nad tym zastanowić, ma to sens. Ten dzieciak Billinghamów… Jestem pewien, że krzyczał. Krzyczy, krzyk odbija się echem, przelatuje tam i z powrotem. Powoli cichnie, ale nigdy do końca. Jakby jakaś jego część wciąż wołała, jeszcze teraz. Morderstwo odbija się takim echem.

Muse szła z opuszczoną głową, patrzyła pod nogi na kamienistym terenie.

– Spotkała pani kogoś z rodzin ofiar?

Zastanowiła się.

– Jednym z nich jest mój szef.

– Paul Copeland – powiedział Lowell.

– Pamięta go pan?

– Jak już powiedziałem, przesłuchiwałem wszystkich z tego obozu.

Dzwonek alarmowy znów się rozdzwonił.

– To on zlecił pani tę sprawę? – Spytał Lowell.

Nie odpowiedziała.

– Morderstwo jest takie niesprawiedliwe – ciągnął. – Bóg miał swój plan i ustanowił naturalny porządek, a ktoś postanowił go zakłócić. Jeśli rozwiąże pani tę sprawę, to oczywiście pomoże go utrzymać. Jednak to tak jak z pomiętym kawałkiem aluminiowej folii. Znajdując zabójcę, rozprostowałaby pani tę folię, ale nie zdołałaby przywrócić jej pierwotnego kształtu.

– Folia aluminiowa?

Lowell wzruszył ramionami.

– Niezły z pana filozof, szeryfie.

– Niech pani czasem spojrzy w oczy swojego szefa. Cokolwiek zdarzyło się wówczas w tych lasach, wciąż tam jest. Wciąż odbija się echem, prawda?

– Nie wiem – odparła Muse.

– A ja nie wiem, czy powinna pani tu być.

– A to dlaczego?

– Ponieważ tamtej nocy przesłuchiwałem pani szefa.

Muse przystanęła.

– Chce pan powiedzieć, że zachodzi tu konflikt interesów?

– Chcę powiedzieć dokładnie to, co mówię.

– Paul Copeland był podejrzany?

– Ta sprawa wciąż jest otwarta. I nadal, pomimo pani obecności, jest to moja sprawa. Dlatego nie odpowiem na to pytanie. Jednak coś pani powiem: on skłamał, składając zeznanie.

– Był młodym wychowawcą i miał dyżur. Nie wiedział, że to może mieć tak poważne konsekwencje.

– To żadne usprawiedliwienie.

– Przecież okazało się, że jest czysty.

Lowell nie odpowiedział.

– Czytałam akta. Zaspał i nie zrobił tego, co powinien robić na dyżurze. Mówi pan o skutkach. Co z poczuciem winy, które musi go męczyć? Na pewno brakuje mu siostry. Sądzę jednak, że bardziej doskwiera mu poczucie winy.

– Interesujące.

– Co?

– Mówi pani o jego poczuciu winy. Z jakiego powodu?

Szła dalej.

– To dziwne, nie uważa pani?

– Co? – Spytała Muse.

– To, że tamtej nocy opuścił swoje stanowisko. No, wie pani, zastanówmy się. Jest obowiązkowym chłopcem. Wszyscy tak mówili. I nagle, akurat tej nocy, kiedy te dzieciaki wymykają się z obozu, tej nocy, kiedy Wayne Steubens postanawia popełnić poczwórne morderstwo, Paul Copeland zaniedbuje swoje obowiązki.

Muse milczała.

– To, moja młoda koleżanko, zawsze wydawało mi się piekielnie dziwnym zbiegiem okoliczności. – Lowell uśmiechnął się i odwrócił. – Chodźmy. Robi się ciemno, a pani chce zobaczyć to, co znalazł pani przyjaciel Barrett.

♦ ♦ ♦

Kiedy Glenda Perez wyszła, nie rozpłakałem się, ale niewiele brakowało.

Siedziałem w moim gabinecie sam, oszołomiony, nie wiedząc, co myśleć i co właściwie czuję. Drżałem. Spojrzałem na swoje dłonie. Wyraźnie się trzęsły. Zrobiłem to wszystko, co robisz, kiedy podejrzewasz, że śnisz. Uszczypnąłem się i w ogóle. Nie śniłem. To działo się naprawdę.

Camille żyje.

Moja siostra wyszła żywa z tych lasów. Tak jak Gil Perez.

Zadzwoniłem na komórkę Lucy.

– Cześć – rzuciła.

– Nie uwierzysz, co właśnie powiedziała mi siostra Gila Pereza.

– Co?

Powtórzyłem jej. Gdy doszedłem do tego, że Camille wyszła żywa z lasów, Lucy westchnęła głośno.

– Wierzysz jej? – Zapytała.

– W to o Camille?

– Tak.

– Dlaczego miałaby tak mówić, gdyby to nie była prawda?

Lucy nie odpowiedziała.

– No co? Myślisz, że kłamała? Jaki miałaby motyw?

– Nie wiem, Paul. Jednak brakuje nam tylu faktów.

– Rozumiem cię. Zastanów się jednak. Glenda Perez nie miała powodu, żeby mnie w tej sprawie okłamywać.

Milczenie.

– No co, Lucy?

– To po prostu dziwne, tylko tyle. Jeśli twoja siostra żyje, to gdzie się podziewała, do diabła?

– Nie wiem.

– I co zamierzasz teraz zrobić?

Zastanowiłem się nad tym, próbując ochłonąć. Dobre pytanie. Co dalej? Od czego zacząć?

– Jeszcze raz porozmawiałam z ojcem – oznajmiła Lucy.

– I co?

– On pamięta coś związanego z tamtą nocą.

– Co?

– Nie chciał mi powiedzieć. Uparł się, że powie tylko tobie.

– Mnie?

– Tak. Ira powiedział, że chce się z tobą zobaczyć.

– Teraz?

– Jeśli chcesz.

– Chcę. Mam cię zabrać?

Zawahała się.

– O co chodzi?

– Ira mówił, że chce zobaczyć się z tobą sam. Nie będzie rozmawiał przy mnie.

– W porządku.

Znów się zastanowiła.

– Paul?

– Co?

– Mimo wszystko zabierz mnie. Zaczekam w samochodzie.

♦ ♦ ♦

Detektywi wydziału zabójstw, York i Dillon, siedzieli w pomieszczeniu technicznym, jedząc pizzę. Pomieszczenie techniczne właściwie było salką konferencyjną, do której w razie potrzeby wtaczano stoliki z telewizorami, magnetowidami i tym podobnym sprzętem.

Wszedł Max Reynolds.

– Jak leci, chłopcy?

– Ta pizza jest okropna – rzekł Dillon.

– Przykro mi.

– Rany boskie, przecież jesteśmy w Nowym Jorku. Wielkie Jabłko. Bastion pizzy. A to smakuje jak coś z woreczka na psie odchody.

Reynolds włączył telewizor.