Выбрать главу

– Gdzie jest reszta?

– To wszystko. Powiedziałaś im, żeby przysyłali częściami, pamiętasz? Jest tylko tyle.

Znów spojrzała na kartki.

– Dobrze się czujesz, Luce?

– Ty dobrze sobie radzisz z komputerami, prawda, Lonnie? Znów uniósł brew.

– Lepiej z kobietami.

– Czy wyglądam, jakbym była w nastroju?

– Dobrze, dobrze. W porządku, dobrze sobie radzę z komputerami. Czemu pytasz?

– Muszę się dowiedzieć, kto to napisał.

– Przecież…

– Muszę – powtórzyła z naciskiem – wiedzieć, kto to napisał.

Napotkał jej spojrzenie. Przez moment wpatrywał się w jej twarz. Wiedziała, co chce powiedzieć. Zamierzała złamać wszelkie reguły. Przeczytali kilka naprawdę okropnych opowieści, w tym roku nawet jedną o kazirodczym związku między ojcem a córką, i nigdy nie próbowali ustalić ich autorów.

– Zechcesz mi powiedzieć, o co tu chodzi? – Spytał Lonnie.

– Nie.

– Jednak chcesz, żebym złamał wszelkie reguły, jakie wprowadziliśmy?

– Tak.

– Jest tak źle?

Popatrzyła na niego w milczeniu.

– A co tam, do diabła – rzekł Lonnie. – Zobaczę, co uda mi się zdziałać.

3

– Mówię wam – powtórzyłem jeszcze raz. – To jest Gil Perez.

– Facet, który zginął z pańską siostrą dwadzieścia lat temu?

– Najwidoczniej nie zginął.

Nie sądzę, żeby mi uwierzyli.

– Może to jego brat? – Podsunął York.

– Z pierścionkiem mojej siostry?

– To pierścionek jakich wiele – zauważył Dillon. – Dwadzieścia lat temu było takich mnóstwo. Wydaje mi się, że moja siostra miała taki sam. Chyba dostała go na szesnaste urodziny. Czy na pierścionku pana siostry było coś wygrawerowane?

– Nie.

– Zatem nie ma pewności.

Rozmawialiśmy jeszcze przez chwilę, ale niewiele mogłem dodać. Naprawdę nic nie wiedziałem. Powiedzieli mi, że będą w kontakcie. Znajdą rodzinę Gila Pereza i sprawdzą, czy zidentyfikuje zabitego. Nie wiedziałem, co robić. Byłem zagubiony, odrętwiały i wytrącony z równowagi.

Mój palmtop i telefon komórkowy szalały. Spóźniłem się na spotkanie z obrońcami w największej ze spraw w mojej karierze. Dwaj bogaci studenci, tenisiści z eleganckiego przedmieścia Short Hills, zostali oskarżeni o zgwałcenie szesnastoletniej Murzynki z Irvington, niejakiej – nie, jej nazwisko w tym nie pomagało – Chamique Johnson. Rozprawa już się zaczęła, została odroczona, a teraz miałem nadzieję zawrzeć ugodę, zanim znów się rozpocznie.

Policjanci podwieźli mnie do mojego biura w Newark. Wiedziałem, że strona przeciwna uzna moje spóźnienie za celowe, ale nic nie mogłem na to poradzić. Kiedy wszedłem do gabinetu, dwaj główni obrońcy już tam byli.

Jeden z nich, Mort Pubin, wstał i zaczął wrzeszczeć:

– Ty skurwysynu! Wiesz, która godzina? Wiesz?

– Mort, schudłeś?

– Nie wyjeżdżaj mi z tymi bzdurami.

– Zaczekaj, nie, to nie to. Jesteś wyższy, prawda? Urosłeś. Jesteś już dużym chłopcem.

– Wypchaj się, Cope. Tkwimy tu już od godziny!

Drugi prawnik, Flair Hickory, siedział z nogą założoną na nogę, niczym się nie przejmując. To na nim skupiłem uwagę. Mort był hałaśliwy, nieprzyjemny i lubił się popisywać. Flair był adwokatem, którego obawiałem się jak żadnego innego. Był zupełnie inny, niż można by się spodziewać. Przede wszystkim Flair – przysięgał, że to jego prawdziwe imię, ale mocno w to wątpiłem – był gejem. W porządku, nic wielkiego. Wielu adwokatów to geje, lecz Flair był gejem nad gejami, coś jak dziecko miłości Liberace'a i Lizy Minnelli, wychowane na piosenkach Streisand i koncertach.

I wcale nie krył się z tym w sali sądowej – przeciwnie, celowo kłuł tym w oczy.

Pozwolił Mortowi szaleć przez kilka minut. Poruszał palcami i oglądał swój manikiur. Wydawał się z niego zadowolony. Potem podniósł rękę i niedbałym ruchem uciszył Morta.

– Dość – powiedział.

Miał na sobie purpurowy garnitur. A może bakłażanowy lub chabrowy. Nie znam się na kolorach. Jego koszula była tej samej barwy co garnitur. Krawat też. I chusteczka w kieszonce. A także – dobry Boże – buty. Flair spostrzegł, że zauważyłem jego strój.

– Podoba ci się? – Zapytał.

– Barney nowym członkiem zespołu Village People – powiedziałem.

Flair zmarszczył brwi.

– No co?

– Barney z Village People – powtórzył, wydymając usta. – Nie przyszły ci do głowy jakieś starsze i jeszcze bardziej zapomniane postacie popkultury?

– Chciałem wspomnieć o Teletubisiu, ale nie mogłem sobie przypomnieć, jak się nazywa.

– Twinky Winky. I też jest stary. – Skrzyżował ręce na piersi i westchnął. – Skoro więc jesteśmy już wszyscy razem w tym gabinecie o zdecydowanie heteroseksualnym wystroju, czy możemy wypuścić naszych klientów i zakończyć tę sprawę?

Napotkałem jego spojrzenie.

– Oni to zrobili, Flair.

Nie zamierzał zaprzeczać.

– Naprawdę chcesz, by ta chora na umyśle striptizerka i prostytutka zeznawała przed sądem?

Stanąłbym w jej obronie, ale znał fakty.

– Chcę.

Flair powstrzymał uśmiech.

– Zniszczę ją – powiedział.

Ja nic nie powiedziałem.

Zrobi to. Wiedziałem, że tak. I właśnie w tym rzecz. Potrafił drążyć i gnębić, a mimo to nikogo nie zrażać. Widziałem już, jak to robił. Można by sądzić, że przynajmniej niektórzy sędziowie będą homofobami, nienawidzącymi i bojącymi się go. Jednak z Flairem było inaczej. Ławniczki miały ochotę iść z nim na zakupy i opowiadać o wadach swoich mężów. Mężczyźni uważali go za nieszkodliwego, więc nie obawiali się, że wytnie im jakiś numer.

Dlatego był tak groźnym przeciwnikiem.

– O co wam chodzi? – Zapytałem.

Flair się uśmiechnął.

– Jesteś zdenerwowany, prawda?

– Mam tylko nadzieję uchronić ofiarę gwałtu przed twoimi brutalnymi atakami.

– Moimi? – Przyłożył dłoń do piersi. – Jestem urażony.

Spojrzałem na niego bez słów. Gdy to robiłem, otworzyły się drzwi. Weszła Loren Muse, mój główny inspektor dochodzeniowy. Muse jest w moim wieku, po trzydziestce, i była inspektorem dochodzeniowym w sekcji zabójstw za czasów mojego poprzednika, Eda Steinberga.

Usiadła bez słowa czy gestu.

Znów odwróciłem się do Flaira.

– Czego chcecie? – Zapytałem ponownie.

– Na początek – rzekł Flair – chcę, by panna Chamique Johnson przeprosiła za zniszczenie reputacji dwóch porządnych chłopców z dobrych rodzin.

Spojrzałem na niego bardzo uważnie.

– Jednak zadowolimy się odstąpieniem od wszystkich zarzutów.

– Śnij dalej.

– Cope, Cope, Cope – pokręcił głowa Flair, cmokając.

– Powiedziałem nie.

– Jesteś cudowny, kiedy jesteś taki męski, ale już o tym wiesz, prawda? – Flair spojrzał na Loren Muse. Na jego twarzy odmalowała się szczera zgroza. – Dobry Boże, co ty masz na sobie?

Muse się wyprostowała.

– Co?

– Twój strój. Jak z jakiegoś strasznego nowego reality show, zatytułowanego Jak ubierają się policjantki. Dobry Boże. A te buty…

– Są praktyczne – wtrąciła Muse.

– Kochana, pierwsza zasada świata mody: słowa „buty" oraz „praktyczne" nigdy nie powinny sobie towarzyszyć. – Nawet nie mrugnąwszy okiem, Flair odwrócił się z powrotem do mnie. – Nasi klienci przyznają się do wykroczenia i dostaną wyrok z zawieszeniem oraz nadzór sądowy.

– Nie.

– Mogę powiedzieć ci dwa słowa?

– Te dwa słowa to „buty" i „praktyczne", tak?

– Nie, obawiam się, że coś znacznie bardziej przykrego: Cal i Jim.