Выбрать главу

– Nie wiem. – Sprawdziłem. – Kilka minut po dziesiątej – poinformowałem go. – Coś nowego?

Westchnął.

– Balistyka potwierdziła to, co już wiedzieliśmy. Broń, z której strzelał do pana Silverstein, była tą samą, której użył do zamordowania Gila Pereza. I chociaż badania DNA potrwają kilka tygodni, grupa krwi z tylnego siedzenia volkswagena garbusa pasuje do grupy krwi Pereza. W terminologii sportowej byłby to gem, set, mecz.

– Co powiedziała Lucy?

– Dillon mówił, że niewiele pomogła. Była w szoku. Powiedziała, że jej ojciec był chory i zapewne wyobraził sobie, że coś mu grozi.

– I Dillon to kupił?

– Jasne, czemu nie? Tak czy inaczej, nasza sprawa jest zamknięta. Jak się pan czuje?

– Kwitnąco.

– Dillon też raz został postrzelony.

– Tylko raz?

– Dobre. W każdym razie pokazuje bliznę każdej kobiecie, z którą się spotyka. Mówi, że to je kręci. Warto zapamiętać.

– Dillona porady dla uwodzicieli. Dzięki.

– Niech pan zgadnie, co im mówi, pokazując tę bliznę?

– Hej, dziecino, a chcesz zobaczyć moją armatę?

– Do licha, skąd pan wie?

– Dokąd poszła Lucy, kiedy skończyliście ją przesłuchiwać?

– Odwieźliśmy ją do jej mieszkania w kampusie.

– W porządku, dziękuję.

Rozłączyłem się i wybrałem numer Lucy. Zgłosiła się jej poczta głosowa. Zostawiłem wiadomość. Potem zadzwoniłem na komórkę Muse.

– Gdzie jesteś? – Zapytałem.

– Wracam do domu, czemu pytasz?

– Pomyślałem, że może jedziesz do Reston, żeby zadać Lucy kilka pytań.

– Już tam byłam.

– I co?

– Nie otworzyła drzwi. Jednak widziałam zapalone światła. Jest w domu.

– Nic jej nie jest?

– A skąd mam wiedzieć?

Nie spodobało mi się to. Jej ojciec zginął, a ona jest sama w domu.

– Jak daleko jesteś od szpitala?

– Piętnaście minut jazdy.

– Możesz mnie zabrać?

– Wypuścili cię?

– A kto mnie zatrzyma? Poza tym wyjdę tylko na chwilę.

– Czy ty, mój szef, prosisz mnie, żebym podwiozła cię do domu przyjaciółki?

– Nie. Ja, prokurator okręgowy, proszę cię, żebyś zawiozła mnie do domu jednej z osób mogących mieć informacje o dokonanym niedawno morderstwie.

– Tak czy inaczej zaraz tam będę.

♦ ♦ ♦

Nikt mnie nie zatrzymywał, kiedy opuszczałem szpital.

Nie czułem się najlepiej, ale bywało gorzej. Niepokoiłem się o Lucy i coraz wyraźniej uświadamiałem sobie, że to coś więcej niż zwykły niepokój.

Tęskniłem za nią.

Brakowało mi jej w sposób, w jaki tęskni się za kimś, kogo się kocha. Mógłbym kluczyć, osłabić wagę tego stwierdzenia, powiedzieć, że moje emocje uległy rozchwianiu w wyniku ostatnich burzliwych wydarzeń, przypisać to nostalgii za lepszymi czasami, za chwilami niewinnej młodości, kiedy moi rodzice byli razem, a moja siostra żyła – do licha, nawet Jane była gdzieś zdrowa, piękna i szczęśliwa. Jednak nie.

Lubiłem być z Lucy. Podobało mi się to, co wtedy czułem. Lubiłem być z nią tak, jak lubisz być z kimś, w kim się zakochałeś. Nie muszę nic więcej wyjaśniać.

Muse prowadziła. Jej samochód był mały i ciasny. Nie jestem miłośnikiem motoryzacji i nie miałem pojęcia, co to za model, ale cuchnął dymem z papierosów. Widocznie zauważyła moją minę, ponieważ wyjaśniła:

– Moja matka jest nałogową palaczką.

– Uhm.

– Mieszka ze mną. Tylko chwilowo. Dopóki nie znajdzie męża numer pięć. W międzyczasie mówię jej, żeby nie paliła w moim wozie.

– A ona to ignoruje.

– Nie, nie. Myślę, że moje gadanie prowokuje ją do palenia. To samo w mieszkaniu. Wracam z pracy do domu, otwieram drzwi i mam wrażenie, że wpadłam do popielniczki.

– Wolałbym, żebyś jechała szybciej.

– Będziesz jutro mógł stawić się w sądzie?

– Tak myślę, tak.

– Sędzia Pierce chce się spotkać ze stronami w swoim gabinecie.

– Domyślasz się po co?

– Nie.

– O której?

– Dokładnie o dziewiątej rano.

– Będę.

– Chcesz, żebym cię podwiozła?

– Chcę.

– Mogę wziąć samochód firmy?

– Nie pracujemy dla żadnej firmy. Pracujemy dla okręgu.

– No to wóz okręgu?

– Może być.

– Super. – Przez chwilę jechała, nic nie mówiąc. – Przykro mi z powodu twojej siostry.

Nic nie powiedziałem. Wciąż nie wiedziałem, jak reagować na ten fakt. Może czekałem na ostateczną identyfikację. A może po dwudziestoletniej żałobie nie byłem w stanie nadal jej opłakiwać. Albo, co najbardziej prawdopodobne, spychałem emocje w najgłębszy kąt.

Zginęły jeszcze dwie osoby.

Cokolwiek stało się przed dwudziestoma laty w lasach… Może miejscowe dzieciaki miały rację, te które mówiły, że pożarł ich potwór lub porwał strach. Cokolwiek zabiło Margot Green i Douga Billinghama, a najprawdopodobniej i Camille Copeland, wciąż było żywe, wciąż oddychało, nadal pozbawiało życia. Może przespało te dwadzieścia lat. Może przeniosło się w inne miejsce lub do lasów w innych stanach. Teraz jednak potwór wrócił – i niech mnie szlag, jeśli znów pozwolę mu uciec.

Hotele asystenckie uniwersytetu Reston sprawiały przygnębiające wrażenie. Udające stare, ceglane budynki były stłoczone i kiepsko oświetlone. Pomyślałem, że może to i dobrze.

– Zechcesz poczekać w samochodzie? – Zapytałem.

– Muszę coś szybko załatwić – powiedziała Muse. – Zaraz wrócę.

Poszedłem chodnikiem. Światła były zgaszone, ale słyszałem muzykę. Rozpoznałem piosenkę. Somebody Bonnie McKee. Przygnębiająca jak diabli – tym „kimś" była idealna miłość, która gdzieś tam czeka i która nigdy się nie spełni – ale to cała Lucy. Uwielbiała takie ckliwe kawałki. Zapukałem do drzwi. Żadnej odpowiedzi. Zadzwoniłem i ponownie zapukałem. Wciąż nic.

– Luce!

Nic.

– Luce!

Zapukałem jeszcze raz. Cokolwiek podał mi lekarz, przestawało działać. Czułem pozszywany bok. Miałem wrażenie, że przy każdym ruchu szwy rozrywają mi skórę – i tak właśnie było.

– Luce!

Spróbowałem przekręcić klamkę. Drzwi były zamknięte. Próbowałem zajrzeć przez okna. W środku było zbyt ciemno. Usiłowałem je otworzyć. Oba były zamknięte.

– Daj spokój, wiem, że tam jesteś.

Usłyszałem podjeżdżający samochód. To była Muse. Zatrzymała wóz i wysiadła.

– Masz – powiedziała.

– Co to?

– Klucz uniwersalny. Dostałam go od ochrony.

Muse.

Rzuciła mi go i wróciła do samochodu. Wetknąłem klucz do zamka, zapukałem jeszcze raz, przekręciłem. Drzwi się otworzyły. Wszedłem i zamknąłem je za sobą.

– Nie zapalaj światła.

To była Lucy.

– Zostaw mnie samą, Cope, dobrze?

IPod zaczął odtwarzać następny utwór. Alejandro Escovedo śpiewnie pytał, cóż to za miłość niszczy matkę i każe jej przedzierać się przez gąszcz drzew.

– Powinnaś puścić jedną z tych składanek K-tel – powiedziałem.

– Co?

– No wiesz, jedna z tych, które kiedyś reklamowali w telewizji. Time Life prezentuje najbardziej przygnębiające piosenki wszech czasów.

Usłyszałem, jak parsknęła śmiechem. Moje oczy oswajały się z mrokiem. Zobaczyłem, że siedzi na kanapie. Podszedłem bliżej.

– Nie – powiedziała.

Jednak to mnie nie powstrzymało. Usiadłem przy niej. W ręku trzymała butelkę wódki. Do połowy pustą. Rozejrzałem się. W mieszkaniu nie było niczego osobistego, niczego nowego, kolorowego czy wesołego.

– Ira – powiedziała.

– Tak mi przykro.