Oficer dyżurny polecił Generałowi i Zakracy wpisać się na listę przybyłych i wskazał drogę do lądowiska rydwanów, niepotrzebnie zresztą, bo zarówno Generał, jak i major orientowali się w rozkładzie budynków Mnicha nie gorzej od samego dyżurnego. Ta nazwa – Mnich – wzięła się od kształtu skały górującej nad bazą: skała przypominała zakapturzoną, zgarbioną postać. O pewnej porze trybowego dnia kryła swym cieniem cały teren bazy.
Generał i Zakraca nie skierowali się od razu ku rydwanom, najpierw wstąpili do jednego z sąsiednich hangarów, który wypełniał w całości „Jan IV". „Jan IV" w niczym nie przypominał wahadłowców w rodzaju „Czarno-czerwonego". Był ponad dziesięć razy większy. Co do kształtu, to trudno było w jego przypadku mówić o jakimkolwiek: przywodził na myśl raczej przypadkowy zlepek kilkudziesięciu budowli, podniesionych jakimś czarem wzwyż, wyobracanych na wszystkie strony bez respektu dla grawitacji i sczepionych ze sobą w przypadkowej konfiguracji. Sterczały z tej drewniano-metalowo-kamienno-płócienno-szklanej konstrukcji na wszystkie strony: wielkie maszty z żaglami wykonanymi z dziwnego, lustrzanego materiału, krzywe wieżyczki, szklane kopuły, kryształowe kule, nawet coś jakby żywe rośliny, bezlistne drzewka o białej korze, rosnące na boki, w dół, w górę, w skos. „Jan IV" został zbudowany z rozkazu Lucjusza, ojca Bogumiła Warzhada, z przeznaczeniem eksploracji pozostałvch planet układu oraz układów sąsiednich. Rozpięto go na samodzielnej sieci żywokrystałicznej, aby bezpułapowym poborem energii umożliwić rozwinięcie w jego konstrukcie maksymalnie potężnych zaklęć. Stanowił samowystarczalny habitat dla ponad stu ludzi; mogli w nim żyć dowolnie długo, mogli nim podróżować w dowolnie odległe miejsca wszechświata, mogli w nim stawić czoło dowolnemu przeciwnikowi. Nierozgryzalny orzech życia w oceanie zimnej śmierci. Ściernik – mag, który wykonał Jana IV" – w dziewiczym locie statku, dla przetestowania, a raczej udowodnienia niezawodności swego dzieła, przeszył, zamknięty w jego wnętrzu, jądro Słońca: konstrukt pompował przez żywe diamenty energię w odwrotną stronę, wydalając żar.
– Zostań – rzekł Generał do Zakracy. – Zajmij się wszystkim. Załaduj ludzi i sprzęt. Sprawdź stary prowiant. Jak tylko wrócę – odlatujemy. Blokuj łączność z Zamkiem. Ludziom przykaż ciszę. Rozkaz był otwarty?
– Nie. Zarządziłem werbunek w ślepo; to nie ma znaczenia, ludzie idą na pana nazwisko, Generale, pan wie. Legenda.
– Nie kadź, nie kadź. Cel i koordynaty tylko Goulde'owi. Pozostałym sam powiem, jak wyjdziemy poza lusterka.
– Tak jest.
– Na Boga, przestań mi wreszcie salutować!
– Według rozkazu.
– Jaki stary, taki głupi. – Generał, kręcąc głową i mamrocząc coś pod nosem, ruszył ku rydwanom. Po skale płynęły za nim cienie: od Ziemi – wielkiej, zielono-rdzawej na gwiaździstym niebie Tryba – oraz niezliczonych błędnych ogni szybujących leniwie pod sferą hermetyzującą bazy.
Dżinn rydwanu był w dobrym humorze.
– Toż to sam Żelazny Generał! Zaszczyconym, zaszczyconym.
– Zamknij się i leć.
Wyskoczyli ponad sferę i rydwan otoczył się samodzielnym bąblem Krafta II. Równocześnie pokrył go zwierciadlany czar maskujący, przekopiowany z półsfery bazy: duchy szpiegowskie były wszędzie i nie należało ułatwiać im sprawy, dobrowolnie dostarczając informacji o pobycie na Trybie konkretnych osób oraz ich poczynaniach. Po raz pierwszy na dłuższy czas objęła Żarnego miękka nieważkość i jego artefaktyczna ręka strzyknęła mu w organizm serię krótkich klątw fizjologicznych, by zneutralizować nieprzyjemne skutki rewolucji grawitacyjnej.
Rydwan leciał tuż nad gruntem, skacząc w niespodziewanych szarpnięciach ponad kolejne jego wypiętrzenia i spadając niczym głaz w obniżenia. Cień od Ziemi sunął po skale jak wierny pies, krótka fala nocy. Wielka planeta wisząca nad głową Generała – jak balon, jak malowany lampion – nadawała całej scenerii rys nierealności: bajkowe, oniryczne krajobrazy. Rydwan spadł w kolejny trybowy niby-wąwóz. Błysnął w nim podwójnie odbitym światłem lustrzany bąbel, w trzech czwartych skryty w cieniu. Generał rzekł:
– Stop -i kierowany przez domyślnego dżinna rydwan opadł ku, bąblowi, bez problemu przenikając zwierciadlaną półsferę, jako że czary maskujące – stacjonarny oraz pojazdu rozpoznały nawzajem zaszyfrowane sygnatury identyfikujące: „swój/obcy".
Wewnątrz bąbla stało kilkadziesiąt osób, skupionych przy dwóch grupach rydwanów. Dżinn wylądował przy grupie kapitana Kuzo. Generał wyskoczył, kapitan podszedł doń szybko.
– Przeczytałem – rzekł Żarny. – Podoba mi się. Mam kilka pomniejszych uwag, ale ważniejsza jest teraz szybkość decyzji niż prawnicze detale, więc akceptuję w całości. Re Quaz jest już gotów?
– Ee… tak.
Ruszyli we dwójkę ku grupie książęcych. Imperialni urwici oglądali się za nimi – gdy Generał uniósł w pozdrowieniu swą magiczną rękę, odpowiedzieli salutami.
– Jakie nastroje? – spytał telepatycznie kapitana pod mentalną blokadą, od której Kuzo aż lekko zbladł i zmylił krok.
– U książęcych? Ponure. Nie są zachwyceni. Nikt by nie był. Nalegali na konsultacje z Plisą.
– I co?
– Pan sobie zdaje sprawę, Generale, że dla Ptaka Nowa Plisa jest jak ze szkła, duchy tam chodzą na wskroś…
– Więc?
– Kazałem ich zagłuszyć – wyznał po chwili Kuzo, mimo wszystko dołożywszy do generalskiej swoją własną blokadę.
– Bardzo dobrze – pochwalił Generał, śląc mu w myślach także półuśmiech i gest/wrażenie akceptujące.
– Sądzą, że to Ptak. Dałem im termin do pana przylotu; wciąż utrzymujemy to zagłuszanie.
– Nie zdejmuj go, aż się wszystko wyda. Po ewakuacji i tak będą korzystać z naszych pasm.
– Trochę to wszystko nie fair – krzywił się w myśli Kuzo.
– Cóż ci mogę odrzec? Myślenie boli; powyżej pewnego stopnia w hierarchii nie można już tylko wykonywać rozkazów, majorze Kuzo.
– Mhm, dziękuję.
– Mam szczerą nadzieję, że równie przyłożyliście się do egzorcyzmów, bo nie chciałbym być w waszej skórze, jeśli przedostanie się tu choć jeden duch Ptaka lub, co gorsza, Birzinniego.
Re Quaz wyszedł im naprzeciw. Towarzyszył mu czarnoskóry adiutant z regenerowanym jednym lub oboma oczyma, co się poznawało po niezgodności barw ich tęczówek.
Generał uścisnął dłoń re Quaza; w tej samej chwili dojrzał przez dymnik odchodzącą od lewego oczodołu adiutanta boczną wstęgę.
– Kto zabezpiecza tę transmisję? – zapytał telepatycznie kapitana (jeszcze kapitana) Kuzo. – My czy oni?
– Oni. – Cholera.
– Szkoda, że poznajemy się w tak przykrych okolicznościach – mówił re Quaz. – Historia; cóż, historia… – Podkręcił wąsa, mrugnął, założył ręce za plecy. – Taak. Jest pan zatem gotów, Generale, własnym słowem gwarantować dotrzymanie warunków układu? – Nie nazywał tego kapitulacją, jako że Księstwo nie znajdowało się w stanie wojny z Imperium; dzięki temu porozumienie zachowywało wszelkie pozory tymczasowego uzgodnienia warunków współpracy przez sąsiadujące ze sobą placówki zaprzyjaźnionych państw – nie było przecież aktem prawnym sensu stricto, nie zmieniało podziału terytorialnego Tryba ani nie poruszało żadnych kwestii politycznych: stanowiło dobrowolną deklarację pewnej liczby poddanych księcia Ferdynanda o przyjęciu przez nich okresowego protektoratu Imperium, rozciągając to w rozszerzeniu na powierzone ich pieczy mienie ruchome i nieruchome. Po prawdzie – posiadało wszelkie cechy zdrady i przez książęcych kazuistów z całą pewnością mogło za nią zostać uznane. Jednakże wszyscy tu obecni zdawali sobie sprawę, iż takie konsekwencje podejmowanej właśnie decyzji są skrajnie mało prawdopodobne: Księstwo Spokoju de facto – bo jeszcze nie de iure – nie istniało.