Выбрать главу

Otworzył oczy w szoku po nastaniu ciszy. To była jakaś jaskinia. Bardziej to wyczuł, niż zobaczył, bo wciąż panował mrok. We wnętrzu ziemi, pomyślał; w boskim żołądku. Grota przełyku. Podniósł się na kolana. Szmer jego ruchu poniosło chłodnym echem.

Święty dym, przemknęło mu; znajduję się pod wpływem jakichś ziół: ta lekkość… wszystko dziwnie lekkie. Nienaturalnie realne; nawet dotyk kamienia boli. Oszołomienie Cayugi było tak wielkie – wślepiał się w półmrok, macał szaleńczo przestrzeń wokoło, dyszał niczym wyciągnięty z topieli – że raz i drugi ujrzawszy sylwetkę ludzkiego cienia, nie skojarzył jej z czymkolwiek, zignorował jako plamę bezświatła. Dopiero potem pomyślał: bóg – demon – człowiek – biały olbrzym.

Krzyknął:

– Ty! – I po angielsku: – Ty! Ty! Demonie! – I w ojczystym narzeczu: – Rozkazałeś skale mnie pożreć! Pogrzebałeś mnie! Biały Diable! – I znowu po angielsku: – Zabiję cię!

Ale nawet kroku ku niemu nie postąpił. Cień się rozszczepił, przegęstnił i błysnął nagłym blaskiem, w szybkim jak zwężenie źrenicy samozniszczeniu i wyświetleniu sylwetki olbrzyma. Olbrzym dzierżył kulę światła w uniesionej ponad głową ręce. Poza tym nie zmienił się, także w owym ponurym spojrzeniu spod ciężkich nawisów łuków brwiowych.

– Za mną – rzekł, odwrócił się i ruszył przed siebie, w ustępujący posłusznie mrok.

Podążający za Cieniem podążał za światłem. Tyle się wahał i zastanawiał, ile czasu zabrało mu podniesienie łuku i sakwy. W rzeczy samej nie miał wyboru. Grota była olbrzymia. Szli i szli. Żadnych ścian, żadnych nierówności podłoża. Ich dwóch i ich cienie. A jak sprowokują głośniejszy dźwięk, to aż przerażenie bierze od wieloszeptnej głębi oddechu jego echa. Żołądek Ziemi. Ochroń mnie, Duchu Duchów, wyprowadź z Podziemi. Wieczne posłuszeństwo, Duchu Duchów; dary, jakie chcesz, ofiary, jakie chcesz. Przywróć mnie Słońcu! Coś przed nimi. Słup. Wielki. W nieskończonej ciemności podstropowej ginie. Podeszli bliżej. To były spiralne schody. Kość Ziemi. Jęli się wspinać po niej. Wyżej i wyżej, wciąż skręcając za lewą ręką. Liczył stopnie, żeby nie myśleć – źle myśleć podczas bitwy, oddaj się teraźniejszości, strach to dziecko czasu przyszłego. Stopień. Stopień. Stopień. Buty olbrzyma migały mu pośród skłębionych cieni na wysokości oczu. Schody były bardzo wąskie, lecz zabezpieczone wysoką, osiatkowaną balustradą, że praktycznie nie sposób było z nich spaść. Stopień. Stopień. Stopień. Drewno? Kamień? Co to za materiał? Stukał weń końcówką łuku. Wykluł się z tego jakiś specyficzny rytm. Tylko olbrzym fałszował. Szybko szedł. Stopień. Stopień. Stopień. Tysiąc siedemset czterdzieści dwa, tysiąc siedemset czterdzieści trzy… Koniec.

Wyszli. Jeszcze jakiś kręty korytarz w skale – i oto już światło dnia, powietrze wielkich przestrzeni, zapach życia. Podążający za Cieniem krzyknął i wybiegł na zewnątrz; wyprzedził olbrzyma. Za bardzo się pospieszył, zmysły nie zdążyły go ostrzec – szok powalił Cayugę na kolana.

– Śmieeeerć!

To nie był jego świat. Już po zapachu powinien poznać. Zły, obcy zapach, zapach niezrozumiały: warkocz woni nieznanych i niebezpiecznych. I dźwięki: wiatr tak nie wyje, wiatr tak nie świszczę, las tak nie szumi. Ale musiał to zobaczyć. Trupioblade, skurczone słońce. Niebo koloru błota. Za małe, za ciasno objęte horyzontem. Krajobrazy, jakie mogą się przyśnić tylko w nocy po Obrządku Noża. Chora, granatowoczarna powłoka puszczy… to nie puszcza, to nie drzewa. Podmienione, skarlałe, spotworniałe. Chmury niczym włosy rozczesane na nieboskłonie. Lecą jakieś monstrualne ptaki… to nie ptaki. W oddali demony wrzeszczą na wiatr. Płonie fioletowym ogniem fragment widnokręgu; zmysł, który nie zawiódł go od dzieciństwa, zawodzi Podążającego za Cieniem teraz: nie potrafi rozpoznać stron świata.

– Śmieeeeeeeerć!

Biały olbrzym pochylił się nad nim i dźgnął go w szyję srebrnym szponem. Tropiciel zwiotczał, osunął się na ziemię i stracił przytomność.

Jesteś snem

Nie po raz pierwszy budził się związany; wiedział, że skrępowano mu nogi i ręce właściwie, zanim na dobre się ocknął. Więc nie otwierał oczu. Słuchał. Rozmawiali po angielsku, ale połowy słów nie rozumiał i domyślał się ich znaczenia z kontekstu; mylił go również ten przedziwny akcent.

– …musieli je wygasić. Pomijając już destabilizację plazmy, współczynnik absorbcji czaszy skoczył w górę. Poza tym siada cała hydraulika ramion. Są przecieki. Parę dni temu rozsadziło czwarty pierścień cumowniczy. Dekompresja. DeWonte i jego ludzie tną wszystko na kawałki i ładują na te szybowce.

– Czemu? Co z wahadłowcami?

– Zostawili sobie jeden dla bezpiecznej ewakuacji, jako szybowiec komfortowy. Bo i taki z nich pożytek. Niedawno na Piszczelach próbowaliśmy podnieść kilka.

– I co?

– Czworo zabitych. Teraz już nikt ci nie wsiądzie. A na automatykę nie masz co liczyć. Na orbicie jeszcze jakoś to idzie, ale tu… przecież wiesz – kalkulatorów możesz użyć co najwyżej w charakterze świecidełek dla Trupów.

– Chyba się upiję… Charlie, na miłość boską, to były przecież ledwo dwa tygodnie!

– Fitzpatrick zaczyna budować lepianki.

– Fitzpatrick jest wariat.

– Budweiser?

– Nic mocniejszego?

– Niestety.

– Skąd masz?

– Podwędziłem z ostatniego zrzutu. Coś trzasnęło, rozległ się syk; Biały Diabeł westchnął ciężko.

– Co zrobisz z tym dzikusem? – spytał ten drugi.

– To tropiciel, geniusz polowania. Rozumiesz, francusko-angielskie pogranicze, Ameryka Północna, osiemnasty wiek. Indianin, ale ojciec biały, żeby się można było w ogóle dogadać. Zastanawiałem się nad Pigmejami, ale to już przesada.

– Uch… ale cuchnie. Na co ci on?

– A jak myślisz? Wytropi mi Saint-Pierce'a.

– No tak… twoja stara obsesja. Odpuściłbyś sobie.

– Przecież to wszystko jego wina!

Dłuższą chwilę milczeli. Podążający za Cieniem analizował niezrozumiałe słowa i zdania.

– Może lepiej już się zbieraj – mruknął Charlie. – Do Piszczeli jest kawałek.

– Jak tam landrover? Na chodzie?

– Mhm… ktoś go sobie pożyczył. Możesz wziąć tylko tego jeepa. Ej, puszki są teraz cholernie cenne! I weź mi tu nie śmieć.

Biały Diabeł – rozpoznał go tropiciel po zapachu – złapał Cayugę za ramię i zaczął nim potrząsać i szarpać.

– Pobudka, pobudka – mruczał.

Podążający za Cieniem otworzył oczy.

– Wstawaj, szamanie – uśmiechnął się doń szyderczo olbrzym. – Nastał dla ciebie czas cudów. Trafiłeś do Krainy Wiecznych Łowów. No, uwolnię cię, jak tylko się przekonam, że nie zamierzasz popełnić jakiegoś szaleństwa.

Cayuga nie odpowiedział. Rozglądał się po wnętrzu. Była to zwykła, niskostropowa chata, wzniesiony z drewna jednoizbowy budynek o paru wąskich oknach i mocnych drzwiach – myśliwska chata obronna. Potem zogniskował spojrzenie na meblach i mniejszych przedmiotach wypełniających pomieszczenie – i skojarzenie mu uniknęło. Powtórnie przejrzał na oczy. To drewno – w istocie nie było drewnem, ciałem drzew, jakie znał. Szyby w oknach- tylko przezroczystością przywodziły na myśl szkło. A kiedy zaczął się zastanawiać nad zalegającymi pod ścianami stosami metalu – najróżniejszego kształtu, barwy i stopnia zniszczenia – zupełnie stracił panowanie nad wyobraźnią.

Przypomniał sobie przedśmiertny widok ciemnoniebieskiego pogórza i błotnistego nieba. Krzyknął bezgłośnie na krótkim wydechu.

Drugi z rozmówców – Charlie – niewiele był niższy od Białego Diabła. Siedział przy stole na krześle wykonanym z dziwnego materiału, ubrany jedynie w niemal pozbawioną nogawek, górną część spodni, i bawił się metalicznie połyskującym przedmiotem walcowatego kształtu, pokrytym jaskrawymi malunkami i krzywymi ściegami czegoś, co wyglądało na pismo: Podążający za Cieniem nie umiał czytać.

– Biedak jest przerażony – ziewnął Charlie.

Biały Diabeł spojrzał badawczo tropicielowi w oczy; Cayuga nie odwrócił wzroku, znał ten rytuał. Diabeł pozostał w swych myśliwskich spodniach, a miast kurtki miał na sobie jedynie bezrękawną, wciąganą najwyraźniej przez głowę, jednolicie czarną i niemożliwie cienką Koszulkę – zaczął grzebać po kieszeniach, w końcu coś wyjął, rozległ się trzask i wybłystnęło mu z dłoni smukłe ostrze noża. Kilkunastoma szybkimi cięciami uwolnił tropiciela. Podążający za Cieniem powoli usiadł, wstał i odsunął się od białych. Nigdzie nie dostrzegł swoich rzeczy: był bezbronny. Uniósł na wszelki wypadek puste dłonie.

– Wyzbywam się zemsty na tobie, Biały Diable – rzekł po angielsku. – Choć mam do niej wszelkie prawa. Nie chcę z tobą walczyć. Pozwól mi odejść w pokoju. Pozwól mi wrócić do domu, Biały Diable.

Tamci popatrzyli po sobie; olbrzym schował nóż.

– Cóż – czknął Charlie – pozwól mu wrócić do domu, co, Biały Diable? – rozchichotał się dziko.

Olbrzym w lustrzanym geście pokazał puste ręce.

– Nazywam się Anouki Spieglass. Mów mi Anouki. Przykro mi, Luis, ale twój powrót do domu nie jest możliwy. – Też był podpity, ta powolność wymowy brała się nie tylko z jej staranności.

– Chcę jedynie wrócić.

– Wiem. Przykro mi. To niemożliwe.

– Po prostu wrócę.

– To niemożliwe, rozumiesz? Nie-mo-żli-we.

– Pozwól mi wyjść. Zwróć moje rzeczy. Włączył się Charlie.

– Słuchaj no, mądralo. Jak ci Anouki mówi, że niemożliwe, to niemożliwe. Dokąd chcesz wrócić? Tamtego miejsca już nie ma. Nie istnieje.

– Czy jestem więźniem? Czy mogę wyjść? Charlie zazezował w głąb walca.

– Będziesz miał z nim ciężką przeprawę – mruknął.

Biały Diabeł długą chwilę stał w milczeniu. Wreszcie skinął na Podążającego za Cieniem i ruszył ku drzwiom. Wyszli na zewnątrz. Był wieczór; poza kątem padania promieni chorego słońca niewiele się zmieniło, niemal ten sam widok Cayuga zapamiętał sprzed śmierci. Gdy się obejrzał, dojrzał powyżej w stromym stoku góry – wcale nie wyglądała jak góra – ów otwór, łono koszmaru, ciemną dziurę, z której wyłonili się byli na obcy świat. Chata stała o sto kroków od niej. Była większa, niż myślał, posiadała inne pomieszczenia z osobnym wejściem. Zanią częściowo przesłonięty, stał mały, niski, koślawo przysadzisty, metalowy wóz. Tropiciel wskazał wyciągniętym ramieniem półkę i dziurę w skale.