Выбрать главу

Podążający za Cieniem wstał, wyprostował się. W jednej ręce ociekał mu krwią skalp, w drugiej nóż.

Charlie zatoczył się na ten widok. – Jezu Chryste… Coś ty… Ty…

Góry zagrzmiały, jakby lawina po nich zeszła. Zerwał się wiatr. Zaszumiała odległa niepuszcza. Coś przeleciało po ciemnym niebie, na mgnienie oka przesłaniając seledynowe lico największego księżyca. Charlie postąpił krok w tył – i wtedy Podążający za Cieniem pojął, że zaraz strzeli on bez ostrzeżenia po raz drugi: między oczy. Padł na ziemię. Wypaliła strzelba, eksplodując Charliemu w twarz i zabijając go na miejscu. Potwór wgryzł się w gardło trupa.

Słowo: planeta

– Chcę, abyś miał tę świadomość: zastrzelę cię na samo podejrzenie podejrzenia.

– Byłbym ostrożny ze strzelbami.

– Od razu powinienem cię zabić – przekonywał się usilnie Anouki. – W ogóle nie stwarzać, nie wymyślać.

– To prawda.

– Skąd we mnie to okrucieństwo?…tropicielem, nie oprawcą miałeś być – co ja wtedy śniłem…?

– Zemstę.

Biały Diabeł spojrzał nań dziwnie. Obandażował sobie głowę powyżej czoła cienkim, samoprzylepnym materiałem, na to naciągnął miękką, grubą ciemną czapkę i teraz każde łypnięcie spod tej chorobliwej bulwy groźnym i złowrogim się zdawało. Wóz jęczał, warczał, trzeszczał, huczał i zgrzytał. Samochód. Auto. Jeep. Maszyna. Jechał nie pchany i nie ciągnięty. Trząsł się przy tym i podskakiwał na wybojach, aż mu coś we wnętrzu grzechotało. Jechał powoli; Podążający za Cieniem zrezygnował z zajęcia krzesła obok olbrzyma i biegł spokojnie z lewej strony maszyny; po prawdzie, Anouki nie bardzo go zachęcał do przełamania lęku aż tak blisko siebie nie chciał mieć Cayugi. Szaman biegłby i mimo to. W samej rzeczy – to było jak sen. Ta lekkość… Każdy krok niósł go znacznie dalej, niż powinien; cudowna moc napłynęła do jego mięśni, nabył oto zwierzęcej siły i swobody w ruchach – jakby ktoś odciął mu od kończyn ciągnące je dotąd w dół kamienie. I nawet nie zmieniał tego euforycznego odczucia smak powietrza łykanego teraz haustami, po wkroczeniu do niepuszczy tym bardziej obcy; kojarzył go luźno ze spaloną sierścią, zepsutym tłuszczem, trującymi wyziewami bagien, gorącą, starą skórą. Niewiele zwracał uwagi na Anoukiego Spieglassa; odpowiadał mu, aby go dodatkowo nie straszyć milczeniem. Tak naprawdę interesowały go niedrzewa. Fascynowała niemożliwość ich istnienia. To jakby zobaczyć oddychające kamienie. Płonącą wodę. Trzy księżyce. Zresztą widział trzy księżyce. Niedrzewa hipnotyzowały go granatem swej liścioskóry. Łagodne zafalowania wici… Gdzie pień, gdzie korzenie, gdzie gałęzie…? Zwierzęce, zwierzęce życie pulsuje w tych stworach. A samych zwierząt – ani śladu. Na tej planecie fauna istnieje w formie szczątkowej, powiedział był mu Biały Diabeł. Planeta. Planeta. Tłumaczył potem długo, co znaczy to słowo. Tłumacząc rzeczy – w jego mniemaniu – tak podstawowe, okazywał swą wyższość, podporządkowywał sobie Cayugę; zwiększał swoje poczucie bezpieczeństwa poprzez tę iluzję zależności. Podążający za Cieniem naprawdę starał się uwierzyć. Planeta. Kula ziemi w nicości. Wielość planet. Wielość słońc. Wielość światów. Wielość bogów. Wielość wyobrażeń. Lecz czy miało to jakiekolwiek praktyczne znaczenie? Anouki wyjaśniał: ciążenie… klimat… odległości… Żadnego; dokładnie żadnego. Tropiciel po prostu biegł, zapatrzony w cuda i dziwy, nie myśląc o przeszłości (żony moje…), nie myśląc o przyszłości (inna planeta), by nie oszaleć; by nie zwątpić. Twardo stąpał w teraz. W odróżnieniu od Białego Diabła, którego słabość widoczna była coraz wyraźniej. Bezbronny gigant. Lękliwy olbrzym. Rozpłakał się wtedy przed wejściem Cayugi do Groty Marzeń; szlochał nad zwłokami Charliego. Miękki otwarty jak sguaw. Podążający za Cieniem wstydził się za niego. Cóż za ułomny stworzyciel. Jeep jechał krętym, błotnistym szlakiem, wykorzystującym naturalne – choć tak nienaturalne – ukształtowanie gruntu: kamieniste wyjałowienia, jary, uskoki, długie prześwity śróddrzewne. Czasami migała w oddali czerń skudlonego futra Potwora; Biały Diabeł nerwowo oblizywał wargi na ten widok. Dotarli do bagnistej polany; jeep rzęził, Anouki walił w jego koło manewrowe i klął, zagapiony w tył, w strugi wyrzucanego w powietrze błota – to Podążający za Cieniem pierwszy ich spostrzegł. Stali na drugim końcu polany i właśnie się odwracali do źródła hałasu. Ich dwoje; i dwa zwierzęta; i zwłoki; i maszyna. Tropiciel już nałożył strzałę na cięciwę; Czarny Czarnooki wysunął szablę ze skrytej pod obszernym płaszczem pochwy, zaznaczającej się na jego pole równą fałdą załamania materiału.

– Nie! – krzyknął Biały Diabeł, gdy tylko podniósł wzrok i zorientował się w sytuacji.

Bezwłosa kobieta w spodniach odgięła skrzydło swego kapelusza ręką, w której trzymała zapalonego papierosa.

– To Anouki – powiedziała na tyle głośno, że usłyszeli ją przez polanę.

– A tamto dziwo? – spytał Czarny Czarnooki, wskazując Podążającego za Cieniem jasną stalą szabli o prostej, dwusiecznej klindze. Takoż i szaman nie był w stanie oderwać od obcego wzroku. Czarna skóra! Może nie czarna, lecz na pewno ciemniejsza od najciemniejszej, jaką w życiu widział. I okulary – wiedział, że to okulary – ale te były jakieś dziwne, przypłaszczone do twarzy i o szkłach tak mrocznych, że aż zwierciadlanych. Dłonie, wielkie niczym łapy niedźwiedzia, obciągnięte miał czarnoskóry rękawiczkami. Wysokie jego buty i poły płaszcza zbrunatniały, wielowarstwowo ubłocone ziemną mazią. Przy kobiecie niższej o głowę, nieporównywalnie szczuplejszej, a odzianej w obcisłą koszulkę podobną do Spieglassowej, zdawał się Czarnooki prawdziwą górą wzruszoną jakimś żywiołem bagna; i olbrzym już nie był teraz olbrzymi. Ptasionogie stwory o błoniastych, wielokrotnie złożonych skrzydłach, przyciśniętych do długich, wężowych tułowi, skierowały swe liczne szyje – a może ogony? – w stronę zbliżającego się jeepa. Jeśli te giętkie wije zakończone były głowami, to Cayuga ich nie widział; nie dostrzegał taro żadnego zgrubienia, żadnych oczu, żadnych otworów. Łuskoskóra tych zwierząt posiadała kolor tutejszego błota i tropiciel zrozumiał, iż w bezruchu i z pewnego oddalenia właściwie nie sposób ich dostrzec, choć wszak wyższe były i od człowieka-góry. Nie wydawały najlżejszego dźwięku. Stały i kołysały szyjami/ogonami. Samochód podjechał do kobiety i mężczyzny i zatrzymał się; ucichł warkot, Anouki wysiadł. Podążający za Cieniem, z opuszczonym łukiem i wolną cięciwą, obchodził grupę z lewa, z dala od skrzydlatych stworów. Zmieniał się kąt, pod jakim na nie patrzył – widział: na grzbietach miały przymocowane głębokie siodła. Zacieśnił krzywą obejścia i zwolnił kroku; chciał usłyszeć, o czym tamci rozmawiają. Wciąż nie mógł się pozbyć uczucia, iż w istocie jest ofiarą jakiegoś gigantycznego oszustwa, metafizycznej mistyfikacji. Planeta? Jaka planeta? To tylko słowo. Karkołomna konstrukcja myślowa.

– Matthew Lee – przedstawiła Czarnego kobieta. Anouki spojrzał na nagą szablę.

Czarny zaśmiał się i sprawnie schował ją do pochwy, pod płaszcz.

– Jestem astronomem. To znaczy byłem. Skorzystałem po prostu z zapobiegliwości DeWonte'a – klepnął rękojeść. – Oni tam w „Arce" setkami tkają w transmutatorach Miecze, siekiery, kosy; tonami zrzucają nam tu przeróżne żelastwo.

– Lepianki Fitzpatricka…

– To ekstremista.

– Histeryk – dodała kobieta.

– Aż tak źle?

– Twój samochód… Zdziwię się, jak dociągnie do Piszczeli.

– Proces postępuje, a?

– Oceniałbym to w skali mikro. Do pewnego progu Procesory, na przykład, martwe całkowicie. Radio Iarnpowe: jednorazowego użytku. A rewolwery… zaiste, rosyjska ruletka. O ile wiem, osiem, dziewięć strzałów wytrzymu. ją; no, jeszcze są przypadki wyjątkowe…

– Charliego zabił jego własny stroepper, dwudziestka dwójka.

– Charlie nie żyje? – zdziwiła się.

– O, widzisz, masz dobry przykład – kontynuował Czarny. – Odwrotnie proporcjonalnie do stopnia złożoności, z uwzględnieniem narzutu losowego. Wiesz co jest bardzo popularne? Wiatrówki, broń pneumatyczna. I kusze samopowtarzalne. Co on robi?

Podążający za Cieniem kucał nad trupem leżącym na metalowej, dwukołowej maszynie. Wąchał jego dłoń.

– Anouki? – kobieta dotknęła ramienia Białego Diabła. – Kto to w ogóle jest?

– Sen. Wracam z Groty.

– Przecież widzę, że sen. Indianin.

– Tak. Tropiciel. Znajdzie mi Saint-Pierce'a.

– Anouki! On ma twoje włosy!

Czarnooki zachłysnął się; spojrzał na Podążającego za Cieniem, na zbulwiałą głowę Spieglassa i z powrotem na szamana, na blond skalp u jego pasa.

– Chryste Panie…!

Biały Diabeł był wyraźnie zmieszany. Nie wiedział, co powiedzieć. Pocierał nerwowo wnętrza dłoni.

– Kogoś ty wyśnił…? – szepnęła kobieta. Biały Diabeł patrzył gdzieś w bok.

– Cóż…

Gdyby był do tego zdolny, Podążający za Cieniem poczułby się zażenowany w imieniu swego stwórcy. Coraz niższe i niższe miał o nim mniemanie. Trafił mu się zarozumiały tchórz na boga. Kobieta zaciągnęła się papierosem.

– Lee – tchnęła – zabij to.

– Ojalika – jęknął malejący olbrzym – ja cię proszę… Nie zwracała nań uwagi.

– Lee! Zlikwiduj tę zmorę! A Groty… Groty trzeba będzie zasypać. Tylko ucieleśnionych id nam tu brakuje. Lee, głuchy jesteś?

Czarny Czarnooki tylko stał i patrzył na szamana. – On rozumie, co mówimy – rzekł naraz. Ojalika szarpnęła głową. – Co?

– Tak, tak – pospieszył z wyjaśnieniem Anouki. – Specjalnie wybrałem takiego. To mieszaniec z terenu Kanady. Naprawdę, on mi jest potrzebny…

Spomiędzy drzew po lewej wyskoczył Potwór. Spojrzeli nań w panicznym odruchu. A pierwsza oderwała wzrok od zwierzęcia Ojalika, jakoś wyczuła ruch Podążającego za Cieniem. Wskazała go papierosem: z odległości dziesięciu-dwunastu kroków mierzył do nich z tego swojego ogromnego łuku, którego cięciwę napiął był aż poza obojczyk; stalowy grot strzały celował w serce Czarnookiego. Czarnooki tylko się uśmiechnął. Zacisnął w pięści urękawicznione dłonie. Biały Diabeł zadyszał się w strachu; wszystko mu się waliło, obracało w rzeczy odwrotne zamierzonym.