– Myślisz, że dlaczego ci to wszystko mówię? Dlaczego się z tobą spotkałem? Polowałeś na mnie latami. Myślisz, że dlaczego posyłałem pod Piszczele moje sny, te skretyniałe potwory? Sądzisz, że chodziło o krew? Już powiedziałem: ważna jest ofiara. A ja mogę sobie wyśnić w Grotach dowolną liczbę ofiar.
– Dość!
– Chciałem ich rozeźlić, sprowokować; ale rozczarowali mnie. Tylko ty jeden mnie ścigałeś, ty jeden tropiłeś, ty jeden szedłeś po mych śladach, marzyłeś o mej śmierci; ty jeden prowadziłeś łowy.
– Moje życie trwa już tysiące lat. Nie było takiego czasu, w którym by na mnie nie polowano. Jestem zwierzyną. Ty jesteś łowcą. Rozumiesz, Podążający za Cieniem? Pojmujesz moje słowa?
– Nie!
– Ja ci darowuję wieczne życie. Wieczne życie, Luis. Będziesz mnie tropił. Będziesz mnie tropił przez Bagno. Słyszysz? Ja wierzę, wierzę, wierzę w ciebie.
Nieprawda. Kłamstwo. Niemożliwość.
– Nie umrzesz, Luis.
– Umrę!
– Nie umrzesz. Nie umrzesz. Spójrz na mnie. Złagodził blask swego słońca i skierował jego promienie również na siebie.
– Morderco – wysyczał Podążający za Cieniem.
– Co?
– Widzę krew niewinnej na twojej twarzy.
Zjadacz Krwi długo milczał.
– Ale to już się stało – rzekł wreszcie cicho, acz stanowczo. – Już się dokonało i należy do przeszłości. A teraz jest inna chwila; i teraz daję ci szczęście. Szczęście w nieskończoności chwil przyszłych. Potrafisz to zaakceptować; wiem. W gruncie rzeczy pochodzimy z tego samego świata. Zjadacz Krwi przemówił tymi słowy do najpierwotniejszej logiki szamana; i zgodnie z tą logiką miał rację. Lecz popełnił błąd, rozszerzając promień światła swego ręcznego słońca i tym samym wyjmując z mroku ciało Ojaliki Już nie byli sami w tej chwili.
– Morderco – powtórzył Podążający za Cieniem, rozciągając usta w okrutnym, dzikim uśmiechu, i Zjadacz Krwi pojął, iż przegrał batalię o obłęd Cayugi.
Ponieważ jednak nigdy nie przegrywał zupełnie i do końca, rzekł mu w odpowiedzi, podnosząc się i wyprostowując:
– A zatem pochwyć mnie i zemścij się. Mnie naprawdę można zabić.
– Dobrze.
Chwila ostatnia: śmierć
Podążający za Cieniem krzyknął w mrok i mrok krzyknął Potworem. Potwór skoczył na Zjadacza Krwi i przegryzł mu gardło. Zjadacz Krwi zwalił się na kamienną posadzkę jak mokra skórzana kukła. Słońce wypadło mu z dłoni, potoczyło się po skale. Potwór przyniósł je w pysku i położył przed Podążającym za Cieniem: była to kula wściekle fosforyzującego roślinnego miąższu w plastikowej obejmie, identyczna z tą, którą oświetlał był Grotę jego narodzin Biały Diabeł. Szaman podniósł ją, wstał i podszedł do rzężącego Zjadacza Krwi. Wciąż widział Ojalikę.
– Dlaczego? – spytał modlitewnym głosem. – Dlaczego ją zabiłeś?
Zjadacz Krwi łapał się rozdygotanymi dłońmi za poszarpane szczękami Potwora gardło, ciemna ciecz bulgotała mu pomiędzy palcami, wytrzeszczał oczy na Cayugę, usta w bladej twarzy miał jak drugą krwawą ranę.
– Jaaa… – zacharczał -jestem… waaampirr…
Podążający za Cieniem zrozumiał; pochodzili z tego samego świata.
– Aaaachchleee… dlaczrr… czcz… tyyyy…
Cayuga w milczeniu wskazał jej ciało.
– Była w ciąąąą… ciążyyyy… cz-czy to dlatekkkoo…?
– Wiedziałeś.
– Ocz-czywiiiśśśśśśchrr… piłeeeem jej krw…
– Umrzyj już.
Długo to trwało. Podążający za Cieniem przysiadł na piętach przy głowie konającego; głaskał w zamyśleniu brudną sierść Potwora, Potwora rozsuwającego się w miękki mrok, na powrót w mgłę niebytu, z którego został wymarzony. Podążający za Cieniem był bardzo spokojny. Myślał teraz o śmierci i o Człowieku z Obrzynem.
Już nie biła krew z szyi jej Zjadacza; nie powinien żyć.
– Nie, to nie dlatego – odezwał się nagle w zimną przestrzeń jaskini szaman.
Konający tchnął coś w ciszę; jakieś pytanie. Zbliżywszy swe wargi do ucha martwego Saint-Pierce'a, Podążający za Cieniem szepnął mu konfidencjonalnie:
– Była najpiękniejszą istotą, jaką kiedykolwiek spotkałem. – A ponad Zjadaczem Krwi widział ohydne zwłoki Ojaliki Otak. Potem sprawdził puls i oddech zwierzyny, odciął jej głowę i rozbił na miazgę. Ciało kobiety pozostawił nietknięte. Wspiął się razem z Potworem po spiralnych schodach; wyszli z tunelu w gwieździstą noc nad Bagnem. Potwór był już tylko bladym powidokiem samego siebie. Indianin usiadł na stoku. Orzeźwiający, chłodny wiatr wiał mu w twarz znad niepuszczy. Księżyce seledyniły się na czarnym nieboskłonie, ścigała się z nimi szybka, bo bliska gwiazda „Arki". Potwór, coraz mniej i mniej realny, wył do nich niemo. Podążający za Cieniem uśmiechał się do siebie z jakimś sennym samozadowoleniem. Wyjął swój zapomnianą nocą wyrzezany z niedrewna flet i zaczai na nim cicho grać w ciepłą ciemność. Był teraz szczęśliwy.
sierpień 1994-czerwiec 1995
III. Irrehaare
Coś złego dzieje się z moimi oczami; niby widzę, ale jakoś tak dziwnie.
A oni stoją nade mną i kłócą się. Ten z bronią kopie mnie co chwila.
– A co, ja chciałem się w to pakować? Ja?
– Nie jazgocz, nie jazgocz. Może niedługo trzeba będzie zamknąć cały pion. I zrobisz to, bo ktoś to musi robić. I będziesz bardziej szanował swoich ludzi. Rozumiesz?
– Co mi tu, kurwa…
– Alex! Ilu zginęło, a? Ilu?
– Siedmiu…
– Z pełnego dwudziestoosobowego stanu grupy; sami weterani z Oz. Już i tak są lekko szajbnięci. Chcesz dowodzić bandą świrów?
– Znalazł się taktyk, dowódca wielki; sam nas w to wpakowałeś, Allah by cię… A, do diabła.
– No i co go tak kopiesz, co tak kopiesz? Kto to w ogóle jest?
– Jakaś anomalia. Patrz, pociągnąłem go trzykrotnie, dla pewności. A on co? Oddycha, skubaniec.
Widzę tego drugiego, bez broni, jak pochyla się nade mną, kuca, przypatruje się mej piersi, poszarpanej krzywymi ściegami implozji, i mojej twarzy.
– Sądzisz, że mnie widzi?
– A bo ja wiem? – Alex wzrusza ramionami. – Pewnie to jeszcze jedna sztuczka Samuraja. Przy jego współczynnikach…
Cywil milczy chwilę.
– Właduj mu cały magazynek między oczy – mówi wreszcie z wahaniem. – Zobaczymy, co się stanie.
Coś złego dzieje się z moimi myślami; niby myślę, ale iakoś tak dziwnie. Niech ładuje -mamroczę sobie sennie. – Niech ładuje mi między oczy, zobaczymy co się stanie.
Słyszę jakiś szczęk, jakiś syk – jakąś pieśń, jakieś krzyki, burze, sztormy, tornada, nawałnice. Może i ciszę. Nie wiem; świat ucieka ode mnie, coś złego dzieje się i z nim.
1. Palce: Zabić litość
Lecieliśmy. Jeszcze nim uniosłem powieki, nim pozbyłem się z uszu tępego ucisku białej ciszy, poznałem to po drżeniu, jakie szło przez me ciało od zimnej podłogi; tak wibrować musiała cała maszyna. Dygotaliśmy w synchronicznych drgawkach – ona, ja i ci ludzie, których głosy powoli znów zaczynałem słyszeć.
– Siedemnaście, powtarzam: siedemnaście…
– Na ósmej Vulture'y, w kluczu.
– Poszły podpociski.
– Trzymać się tam z tyłu, schodzimy w Bramę kamieniem!
– To te ich myśliwce bezzałogowe, co? Szlag by to…
– Powinniśmy mieć w tym pionie jakiś przyczółek, wszędzie indziej są blokady postępu, a tu dochodzą do Wonderlandu; jeszcze parę wieków postoimy w miejscu i… O cholera…
– Kamikadze, jako Boga kocham!
– Ty, patrz, gość otwiera oczy.
Lecieliśmy. Rozpoznawałem dźwięki, przedmioty, twarze. To: hałas wirnika śmigłowca; to: wnętrze jego kabiny; a to: ów cywil, który był mnie skazał na śmierć, co nie nastąpiła, w otoczeniu zmęczonych, umazanych krwią i Popiołem żołnierzy. Leżałem nagi na podłodze, stąd wszystko wydawało się jakieś groteskowe, przerysowane, bez mała surrealistyczne, nawet nakierowana na mnie przez Chińczyka w porozrywanej kamizelce przeciwodłamkowej lufa kanciastej broni, jakby zrośniętej z jego przedramieniem – nawet połysk jej szorstkiej gładzi, złowieszcza precyzja zespolenia w ten fetysz zagłady metalowych i niemetalowych kantów, łuków i spęcznień – wszy. stko to jawiło mi się chorobliwym wynaturzeniem rzeczywistości. Gdy zechciałem unieść rękę, no i uniosłem, i zobaczyłem ją – i była to istotnie ręka, moja ręka – nieomal się zdziwiłem: oczekiwałem również skarykaturzenia siebie samego.
Cywil pożyczył od któregoś z żołnierzy nóż, przydepnął mi dłoń, pochylił się i odgiął jej palec wskazujący. Śmigłowcem wciąż rzucało na wszystkie strony; gdyby nie pasy, cywil wyleciałby z siedzenia. Mnie pasami nie przypięto, toteż bez przerwy miotało mną po podłodze. Żołnierze odkopywali mnie na środek. Próbowałem usiąść, czegoś się chwycić – ale skopywali mnie w dół.
Cywil odciął mi palec wskazujący oraz środkowy i naciąwszy serdeczny zatrzymał nóż.
– Kim jesteś? – spytał, gdy przestałem wyć; palce turlały się po sczerwieniałym metalu.
W odpowiedzi zacząłem wymiotować. Odciął mi zatem i serdeczny, odciął i mały, po czym schwycił kciuk. Ślizgałem się po stalowych płytach – to krew.
– Kim jesteś? – spytał powtórnie.
Powstrzymałem wymioty. Zebrałem oddech, lecz nie zdążyłem odpowiedzieć, bo helikopterem dziko szarpnęło w dół, cywilowi podskoczyła ręka i mimo oporu kości oderżnął mi również kciuk.
– Ciachnij mu jaja – poradził mrukliwie Murzyn, skupiony na walce z zatrzaskiem swych pasów.
– Ja… – zacząłem na wdechu.
– Tak? – cywil pochylił się. Ten nóż.
– Ja… – No i chciałem mu odpowiedzieć, naprawdę chciałem, ale nagle zabrakło mi słów, język nie wiedział, jakie zgłoski wyartykułować, zastopowało mnie w środku zdania, które miałem już w głowie prawie ułożone: zorientowałem się bowiem, że nie znam swego nazwiska-
Nazwiska, imienia, wieku, przeszłości. Co więcej, nie nam i teraźniejszości. Umysł począł generować kaskady pytań. Gdzie jestem? Co się dzieje? Kim są ci ludzie? Dlaczego nie pamiętam ich ani siebie?