Выбрать главу

Strach.

We własnej krwi. Jadłem, jadłem powietrze.

Cywil jeszcze bardziej pochylił się nade mną. Nóż. Palce.

Straciłem przytomność.

1. Brama

Bił mnie po twarzy, póki nie pękły mi wargi; ocknąłem się chwilę wcześniej.

Gorąco; słońce oślepia i przez róż zaciśniętych powiek. Leżę na czymś miękkim, coś miękkiego mnie okrywa. Płonie całe ciało, krzyczy każdy nerw, istnienie jest torturą.

– No weź się obudź, chłopie. Cholera, teraz nie ma czasu na omdlewanie.

To głos mego oprawcy.

Nie, nie otworzę oczu.

Kolebałem się w rytm turkotu i skrzypienia wozu. Suche powietrze przepalało mi gardło, w ustach nie miałem ani kropli śliny, język spuchł. Słyszałem odległe rozmowy, nawoływania. Nie wiedziałem, ile czasu minęło od mego ocknięcia się w śmigłowcu, najwyraźniej dużo.

– Nie musisz symulować, wiem, że odzyskałeś przytomność. Za chwilę przejdziemy; postaraj się jej znowu nie stracić.

Dokąd, dokąd przejdziemy?

Uniosłem głowę, zacząłem się wygrzebywać spod okrycia; gdzieś tak w połowie tych czynności mimowolnie otworzyłem oczy. Step, pustynia. Powietrze szybko falujące nad horyzontem. Nie jedno, a cztery bliźniacze słońca płonące jaskrawo na seledynowym nieboskłonie. Nasza karawana mijała właśnie zagajnik rachitycznych kaktusów – w każdym razie roślin podobnych do kaktusów. Karawana: dwa wozy ciągnięte przez muły, kilkunastu zakutanych w podniszczone czarne galabije jeźdźców; uzbrojeni w drewniane, długolufe strzelby, bułaty i złowieszczo zakrzywione noże otaczali nas szczelnym kordonem. Bez przerwy okręcali się w kulbakach i wypatrywali czegoś z tyłu. W pierwszym wozie, kilka metrów przede mną, podrygiwały bezwładnie na wybojach trzy ciała: ranni tak ciężko, że aż nieprzytomni, bądź po prostu trypy. W wozie drugim, prócz mnie, znajdował się tylko mój kat, cywil, który i teraz pozostawał jedynym nie uzbrojonym człowiekiem. W odróżnieniu od eskorty odziany był bogato i kolorowo, jego ciemne włosy krył biały turban.

Jakieś sępopodobne stworzenie unosiło się wysoko nad nami.

– Tak, tak, mnie też on niepokoi – odezwał się oprawca, podążając za mym spojrzeniem. – Jeśli Samuraj przełamał i tę zasadę… Ciężko będzie.

Całe ciało mnie paliło. Podniósłszy spod koca prawą rękę ujrzałem krwawą pozostałość mej dłoni – ból, którym promieniowała, nie był ani odrobinę silniejszy od tego jednostajnego cierpienia, w jakim pogrążony był cały organizm. Ciemnowłosy opuścił wzrok, zerknął gdzieś w przód.

– Jeszcze parę minut – mruknął.

Do czego? – chciałem spytać. Parę minut – i co, co się stanie? Ale nie spytałem, zacharczałem tylko.

– Sorry za to w śmigłowcu – wymamrotał, zapatrzony w coś za mną. – Rozumiesz, jesteś nieidentyfikowalny.

Nie rozumiałem.

W przodzie wybuchło jakieś zamieszanie. Ktoś coś wołał, na coś wskazywał uniesioną strzelbą. Podjechało ku niemu dwóch kolejnych jeźdźców, w jednym z nich, gdy się obrócił, rozpoznałem Aleksa. Wozy zwolniły. Eskorta rozciągnęła się w długi wąż. Ciemnowłosy szybko rozejrzał się dookoła.

– Zaraz wchodzimy – powiedział, wskazując brodą przed siebie, gdzie ja widziałem tylko ciemno spieczoną równinę stepu.

Pomruczał coś pod nosem, zanucił, pogrzebał za szeroką szkarłatną szarfą, którą był przepasany, i wyciągnął zzań małą białą pałeczkę. Uniósł ją ku niebu, celując w to coś, co wytrwale szybowało nad nami.

– Jeszcze by tylko tego brakowało, żeby ta pokraka przeszła za nami przez drugą Bramę – mruknął. Podciągnąłem się i spróbowałem usiąść. Zabrakło mi do podparcia prawej ręki – w końcu i tak oparłem się na kikucie dłoni, ból nie mógł być już większy. Wstrząsały mną od niego szybkie dreszcze, serce biło w samobójczym sprincie, wzrok się mglił. Lecz byłem pewien tego, co zobaczyłem: ptak zniknął. Nie rozpłynął się, nie rozmył, nie wtopił w tło – zniknął.

Mag opuścił pałeczkę.

– Skurwysyn – sapnął i schował ją do rękawa.

Jakiś ruch na skraju pola widzenia. Obróciłem głowę.

Alex wraz z dwoma innymi jeźdźcami – dematerializowali się.

Ich dematerializacja nie miała nic wspólnego z momentalnym zniknięciem sępa. Właściwie to wcale nie była dematerializacja, raczej zasysanie, rozwinięcie splotu rzeczywistości. Najpierw spostrzegłem u nich dziwne złagodzenie konturów: wygładziły się wszystkie kąty ostre i nagłe załamania zarysów ich postaci. Barwy stały się mdłe, wyblakłe; jeźdźcy i konie spłaszczyli się, zgubił się im gdzieś trzeci wymiar, perspektywa zwinęła. Potem kolory, już spatynowane, zaczęły z nich spełzać – początkowo tworzyły tylko strzępiaste, wełniste aury, później aury te ściągnęły się, zawirowały i wypłynęły naprzód, jakby zwiał je jakiś wiatr. Zatem musiał być to magiczny wir powietrzny – tam, przed nami; miękkie smugi bladych barw znikały w nim, zasysane mocą ciśnienia bądź grawitacji, zanikały na moich oczach: pożerał je jakiś niewidzialny potwór. Jego paszcza znajdowała się nieco na lewo od Aleksa, jakieś cztery metry nad ziemią. Proces Przyspieszał. Jeźdźcy i zwierzęta, rozbici na pasma światła o różnych długościach fali, wjeżdżali, niczym po tęczy, po własnych zassanych kolorach w ową Bramę, której, zdaje się, tylko ja jeden nie byłem w stanie zobaczyć. Prucie sylwetek przechodzących przez nią postępowało od brzegów ku ich środkom; Alex, znalazłszy się prawie pod Paszczą, był już tylko niekształtną małą czarną plamą materiału z pleców swej galabiji – jeszcze krok nie istniejącego ogiera i spłynęła czarnym łukiem i ona. Towarzy sze Aleksa przeszli przez Bramę chwilę potem; zniknęły ich tęcze, zniknęli oni sami.

Byłem pewien, że wszystko to trwało co najmniej pięć minut, lecz obejrzawszy się na odcinek drogi, jaki w tym czasie przebył wóz, uznałem, że ów czas nie mógł przekroczyć kilkudziesięciu sekund. Dematerializowali się kolejni jeźdźcy. Zauważyłem, że tuż przed wjechaniem w obszar przejścia poganiają swe konie do kłusu – może chcą szybciej mieć to za sobą, a może zabezpieczają się w ten sposób przed niespodziewanym zboczeniem z drogi przez wystraszone zwierzęta. Czy to jest bolesne? A przede wszystkim – czy nie jest to w istocie Brama do śmierci?

Nie miałem sił dłużej utrzymywać się w pozycji siedzącej, załamały się pode mną ręce i zwaliłem się w tył. W ostatniej chwili w mych źrenicach odbił się obraz pierwszego wozu. Już leżąc, zastanawiałem się nad tym kolejnym cudem lub kolejną iluzją: na wozie brakowało trzeciego ciała.

Gdyby ktokolwiek je ściągnął bądź gdyby zmartwychwstałe samo zeszło na ziemię, musiałbym to zauważyć. A nawet pierwszy wóz znajdował się jeszcze stanowczo za daleko, by dosięgła go moc kolorystycznego wiru. Nie, lepiej nie zwracać uwagi na świat.

Dyszałem ciężko, ból i przerażenie wiązały mi oddech w piersi.

– Spokojnie – zamruczał mag.

Turkotały koła, wzbijając z piaszczystej powierzchni traktu brunatne obłoki duszącego, miałkiego pyłu. Podjechaliśmy do Bramy tak blisko, że bez unoszenia głowy widziałem tęczę pierwszego wozu.

Po chwili zgasła.

Teraz nasza kolej, myślałem w panice. Dlaczego się tak boję, to nie może być nic strasznego, dla nich to zwyczajna rzecz, tylko ja, tylko ja jestem przerażony; co się dzieje, gdzie jestem, kim jestem, dlaczego on mi poobcinał palce, nic nie rozumiem, może oszalałem, o Boże, już wjeżdżamy…

Tęcza połknęła mnie i wypluła w wilgotny półmrok jaskini-To nie była jaskinia. Wóz nie był wozem. Mag nie był magiem. Sam sobą nie byłem. Nic mnie nie bolało. Nic mi się nie myślało. Wielkie wrota w jasność. Ciemnowłosy uniósł rękę i dotknął mego rozpalonego

czoła.

– Śpij – powiedział cicho. Zasnąłem.

2. Strach

Mięso młodego karibu – tylko ono tak pachnie.

Jakiż ja byłem głodny! Kwadrans nie minął, a pożarłem cały udziec. Dopiero potem, nie wiadomo gdzie wyklute, wychynęło podejrzenie, czy aby nie zatruto tego mięsa. Dlaczego miano by je zatruć? To proste, tę jedną zasadę zdążyłem już poznać – by sprawić mi ból.

Choć i prawo cierpienia nie było dla mnie całkowicie jasne. Posiadało ono drugą stronę, której nie rozumiałem. Odrosły mi przecież palce. Nie pozostał ani ślad po bliznach. Ocknąwszy się rześkim rankiem przy tym ognisku, zjadłszy ów podpiekający się wolno udziec, wykąpawszy się w strumieniu – czułem się jak nowo narodzony. Horror minionego dnia zblakł w mej pamięci niczym ubrania przechodzących przez Bramę. Zwątpiłem w prawo.

Wspiąłem się na szczyt wzgórza, na którego łagodnym południowym stoku się obudziłem. Chłodny wiatr rozwiał mi włosy. Mimo bezchmurnego błękitnego nieba i już wysoko stojącego, jedynego widocznego słońca nie panował bynajmniej upał; to nie pustynia. Będę musiał się rozejrzeć za jakimś ubraniem, pomyślałem.

Z tego wzgórza widziałem całą dolinę. Aż po ostre granie przełęczy pokrywała ją puszcza, zbita, ciemna, duszna. Polana, na której się znajdowałem, stanowiła jedyną dziurę w sfalowanej powierzchni dzikiego gąszczu.

Po przeciwnej niż strumień stronie pagórka wznosiły się wieże. Było ich sześć; stały w heksagonalnym porządku, zanurzone w wilgotnym cieniu, tak miłym dla kamieni, z jakich je zbudowano, oddzielone od puszczy kilkudziesięciometrowym pasem niskich zarośli. Wieże, choć znacznie różniły się rozmiarami, zachowały jednolite proporcje i owym nienaturalnym proporcjom zawdzięczały – szczególnie większe – tępą, masywną przysadzistość, upodabniającą je do średniowiecznych donżonów. Podszedłem ku nim wolno. Dotknąłem kamiennych murów. Promieniowały katedralnym chłodem. Pociły się zimno; były mokre. Po kostki zapadałem się w rozmokłej ziemi. Wieże stały w bagnie. Obszedłem je po szerokim okręgu. Każda posiadała dwie symetrycznie umieszczone bramy, jedną skierowaną do wewnątrz heksagonu, drugą na zewnątrz; były to potężne, grubo kute żelazne wrota, szczelnie zamknięte, lodowato mroźne w dotyku. Dwieście, trzysta lat, oceniłem. Zabytek. Do czego te wieże mogły służyć? Brakuje blanków, brakuje okien, szczelin dla łuczników. Dziwne.