– On tę kolej i tak wybudował – rzekł Birzinni.
– Co?
– Tę drogę żelazną krasnoludów.
– Za moje własne pieniądze – mruknął Generał. – Ani grosza z państwowej kiesy nie wziąłem.
– Boże drogi, co tu się dzieje? – żachnął się Warzhad. – Czy to jest jakiś spisek szalonych militarystów?
– Ja nie wiem, czy to się stanie jutro, czy za rok, czy za lat dwadzieścia – powiedział Generał, wstając z parapetu. – Ale wiem, mam tę pewność, że w końcu Ptak uderzy i na nas. A wtedy – wtedy to będzie jego decyzja, jego wybór i chwila dogodna dla niego. Brońmy się, póki jeszcze możemy, póki jeszcze sytuacja jest korzystniejsza dla nas.
– Chciałeś powiedzieć: dla ciebie – warknął Birzinni.
Generał wsparł się twardo na lasce, zacisnął szczęki. Oskarżasz mnie o zdradę?
Premier w kontrolowany sposób okazał zmieszanie.
– O nic cię nie oskarżam, jakże bym śmiał…
Siwowłosy minister skarbu ocknął się na dobre.
– Czy wyście wszyscy rozum potracili? – zaskrzeczał.
Birzinni, ty chyba na łeb ze schodów zleciałeś! Żelaznego Generała o zdradę posądzasz? Żelaznego Generała? Toż on miał więcej szans na przejęcie korony Imperium, niż ta korona ma gwiazd! Jeszcze o twoich pradziadkach się nie śniło, kiedy on wieszał za nieposłuszeństwo i spiskowanie przeciwko królowi! Dwa razy był regentem; czy choć o dzień opóźnił przekazanie pełni władzy? Dwa razy jemu samemu proponowano tron, ale odmawiał! Z głów usieczonych przezeń zdrajców ułożyłbym stos wyższy od Wieży Hassana! Tyś się tyle razy przy goleniu nie zaciął, ile jego próbowali zabić, właśnie za wierność koronie! Dwie rodziny stracił w buntach i rebeliach! Blisko tysiąc lat stoi na straży rodu Warzhadów! W ogóle nie byłoby już dziś tego rodu, gdyby nie wyratowani przez niego osobiście twoi przodkowie, Bogumił. Ty się ciesz, że masz przy sobie takiego człowieka, bo żaden inny władca na Ziemi nie może się poszczycić tak wiernym poddanym; którego wierności może być tak pewny. Już prędzej w siebie bym zwątpił niż w niego! – Co powiedziawszy, Querz ponownie zasnął.
Aby uciec spod kosych spojrzeń poirytowanych tak nieprzyzwoicie szczerą przemową ministra skarbu, Generał wycofał się w ciemny kąt sali i usiadł w ustawionym tam pod rzeźbą gryfa fotelu wyłożonym czarną skórą. Laskę przełożył przez uda, ręce opuścił symetrycznie na oparcia, choć, rzecz jasna, o żadnej symetryczności nie mogło tu być mowy, bo wzrok patrzących zawsze uskakiwał ku lewej dłoni Generała. To była ta słynna Żelazna Ręka, Magiczna Dłoń.
Od ośmiu wieków nieustannie doskonalący się w swych urwickich sztukach – zanim jeszcze w ogóle powstała definicja urwity, zanim został generałem, zanim uruchomił tajemne mechanizmy swej długowieczności – już wtedy, na samym początku, słynął był z owej inkrustowanej klejnotami i metalem kończyny. Legenda głosiła, iż oddając się ciemnym kunsztom (a podówczas były to kunszty uznawane za bardzo, bardzo ciemne), wdał się Żarny w konszachty z Niewidzialnymi tak potężnymi, że nie mógł już nad nimi zapanować, i gdy podczas kolejnego z nimi spotkania doszło do kłótni, istoty zaatakowały go. Wielkim wysiłkiem woli pokonał je i cudem przeżył; wszelako utraciwszy w walce władzę nad lewą ręką, nie mógł już jej odzyskać. Zorientowawszy się rychło w nieskuteczności wszelkich znanych form kuracji, aby nie pozostać inwalidą do końca życia (które miało się przecież okazać tak długie), zdecydował się mimo wszystko uciec do magii: implantował sobie zatem w odpowiednich miejscach ręki, dłoni, palców rubiny psychokinetyczne. Odtąd nie mięśnie i nie nerwy poruszały i zawiadywały martwą kończyną; działo się to bez jakiegokolwiek ich pośrednictwa, samą mocą myśli Żarnego. Tym sposobem de facto przekształcił on część swojego ciała w magiczny artefakt. Sarkający na półśrodki i rzadko zatrzymujący się w pół drogi, i tym razem nie cofnął się Żarny ze ścieżki, jaka się przed nim po owej operacji otworzyła. Nastąpiły kolejne implantacje, kolejne magiczne machinacje, transformujące ramię i dłoń w potężny i coraz potężniejszy, skomplikowany i wciąż się komplikujący, wielozadaniowy semiorganiczny mageokonstrukt. Ten proces bowiem wciąż się jeszcze nie zakończył; minęły tymczasem wieki i wieki, a on trwał. Wychylająca teraz z cienia rękawa kurty dłoń Generała wyglądała niczym tętniący jakimś zimnym, nieorganicznym życiem splot metalu, szkła, drewna, kamieni szlachetnych, twardszych od nich nici oraz, jednak, ciała. Według legendy jedno skinienie palca Generała równało z ziemią niezdobyte twierdze; według legendy zaciśnięcie owej pięści zatrzymywało serca wrogów, ścinało im krew w żyłach. Ale to była legenda – sam Generał wszystkiemu zaprzeczał.
Ręka spoczywała nieruchomo na oparciu fotela. Generał milczał. Nie pozostało mu już nic do powiedzenia; żyjąc tak długo, potrafił rozpoznać chwile zwycięstw i momenty klęsk, bardzo precyzyjnie ważył szansę i nie mylił mało prawdopodobnego z po prostu niemożliwym. Siedział i patrzył. Król nerwowo palił kolejnego papierosa. Premier Birzinni, stojąc przy wielkim, okrągłym stole zajmuiącym środek komnaty, konferował szeptem z dwoma swymi sekretarzami, nieprzerwanie stukając przy tym paznokciem w leżące obok lusterko dystansowe. Sasza Querz chrapał. Ogień w kominku trzeszczał i huczał. Pod przeciwległą ścianą Nex Pluciński i jego sztabowcy, na podstawie raportów zwiadowców, przekazywanych za pośrednictwem podwieszonej ukośnie pod sufitem baterii luster (dwanaście na dwanaście), aktualizowali sytuację militarną, zobrazowaną w trójwymiarowej projekcji ziem granicznych Księstwa i Ligi. Jeden z ludzi Orwida, odpowiedzialny za podtrzymywanie i odpowiednie przekształcanie tej iluzji, drzemał na krześle za lustrami; drugi, selektywnie włączający i wyłączający na żądanie ich fonię, stał pod popiersiem Anastazego Warzhada i ziewał. Szepty premiera i sekretarzy, sztucznie tłumione głosy zwiadowców, monosylabiczne pomruki sztabowców, furkot ognia, szum nocy – wszystko to działało usypiająco, nic dziwnego, że stary Querz faktycznie przysnął. Generał wszelako od czterech dni obywał się bez snu i także teraz nie zamierzał rezygnować z magicznych stymulatorów. Zerknął na zegarek. Prawie trzecia. Wszedł Orwid z Brudą, szefem dalwidzów. Birzinni uciszył swoich sekretarzy.
– Co jest?
Orwid zamachał ręką.
– Nie, to nie ma nic wspólnego z Ptakiem.
– Więc?
– Generał chciał wiedzieć.
Skoro jednak fatygowaliście się osobiście… Bruda uśmiechnął się blado do skrytego w cieniu Generała.
– Znaleźliśmy ją – rzekł doń. Król zmarszczył brwi.
– Kogo?
– Planetę Generała – wyjaśnił Orwid, podchodząc.
Wasza Wysokość z pewnością pamięta. To było tuż po intronizacji Waszej Wysokości. Generał uparł się i zagnał mi ludzi do przeszukiwania kosmosu.
– Ach, prawda… – Warzhad pomasował w roztargnieniu czubek wydatnego nosa. – Słoneczna Klątwa. Holocaust. Druga Ziemia. No tak. I co, faktycznie trafiliście na nią?
– Tak jest – skinął głową Bruda. – Prawdę mówiąc, już zwątpiliśmy. Generał przedstawił bardzo zgrabną argumentację, statystyka i miliardy gwiazd, i w ogóle: niemożliwe, żeby nie było ani jednej planety o parametrach wystarczająco zbliżonych do Ziemi… Ale właśnie na to wyglądało. Dopiero dzisiaj…
– No, no, no – król wykrzywił się do Generała. – Znowu, cholera, miałeś rację, niech cię szlag. I co teraz zrobimy z tym odkryciem, a?
– Jak to co? – podniecił się Orwid. – To jasne, trzeba tam polecieć i przejąć ją w posiadanie w imieniu Waszej Wysokości, jako część Imperium!
– Gdzie to właściwie jest? – spytał Generał.
– Druga planeta numer 583 ze Ślepego Łowcy. Nie widać z naszej półkuli. Około dwunastu tysięcy szłogów.
– No, kochany Generale – wyszczerzył się premier -nosi cię i nosi, wojny byś chciał, ruchu, akcji – masz okazję. Bierz statek i leć. Cóż za przygoda! Generał Odkrywca! Jak ją nazwiesz? Czekaj, zaraz ci wystawię pełnomocnictwa królewskiego namiestnika i gubernatora ziem przyłączonych. – Od razu złapał za lusterko i wyszczekał doń odpowiednie rozkazy.
Generał przeniósł wzrok na króla.
– Nie sądzę, żeby to był odpowiedni czas na podobne wycieczki – rzekł.
Orwid wygrzebał z kieszeni pryzmat iluzyjny, położył na stole i wymamrotał kod wyzwalający. W powietrzu rozwinął się trójwymiarowy obraz planety. Kilkoma słowami Orwid powiększył go i podniósł.
– Ładna, nie? – Obszedł planetę dookoła, przyglądając się jej z nie skrywaną satysfakcją, jakby w istocie przez uaktywnienie pryzmatu to on ją stworzył. – Nie widać, bo iluzjoniści zdjęli ją z bardzo bliskiego spojrzenia, ale ma dwa księżyce, jeden duży, trzy, czterokrotna masa naszego Tryba, drugi natomiast prawie śmieć. Ten kontynent, co go terminator tak tnie, idzie tam potem jeszcze do drugiego bieguna. A tylko popatrz na te archipelagi. Popatrz na te góry.
Aż zauroczyło to samego króla i Warzhad wstał i z papierosem w ustach podszedł do iluzji. Generał również się zbliżył; nawet Plucińskiego zainteresowała. Planeta, w połowie biało-błękitna, w połowie czarna, wisiała nad nimi niczym wybałuszone z piątego wymiaru oko nieśmiałego bóstwa. Obraz w iluzji był zamrożony, pryzmat pamiętał tylko to jedno odbicie w źrenicy – huragany zatrzymane w wirowaniu, chmury złapane w rozciągnięciu na ćwierć oceanu, burze pochwycone w środku paroksyzmów, zastopowane w obrotach noc i dzień – ale wystarczyło.
– Mój Boże, mój Boże – szepnął Warzhad. – Sam chciałbym polecieć.
Birzinni uśmiechnął się pod wąsem.
Generał zacisnął prawą dłoń na ramieniu króla.
– Wasza Wysokość. Ja błagam was…
– Nie będzie, kurwa, żadnej wojny! – rozdarł się monarcha, plując petem na dokumenty i odskakując od Żarnego. – Co ci się nie podoba? No co?! Mówię, że polecisz i polecisz!
Generał wziął głęboki oddech.
– Wasza Wysokość, proszę wobec tego tylko o rozmowę w cztery oczy w Cichej Komnacie.