Выбрать главу

Uśmiechnęła się i odeszła; żadna chwila nie jest tak piękna, by trwać wiecznie.

12. Miłość w Irrehaare

Klara, jeszcze jeden gracz goszczący u Santany, zagadnięta podczas kąpieli w zakolu pobliskiej rzeki o dziwne zachowanie Maastrachniego, rozchichotała się dziko.

Podpłynąłem do niej, rozpryskując wodę na wszystkie strony.

– Maastrachni to wariat – rzuciła, wymykając się z mego uchwytu.

– Nie powiedziałbym.

– Ty wiesz, kim on jest w rzeczywistości?,

– Kim?

– To asasyn Imperium Islamskiego. Wmontowali mu wszczepkę, bo został przerzucony do Europy ze swoją grupą dla wykonania jakiegoś zadania.

– Skąd wiesz?

– Sam mi powiedział.

– To czyni z niego przestępcę, ale nie szaleńca.

Klara unosiła się na wodzie z rękami pod głową, mrużąc oczy przed słonecznymi odblaskami tańczącymi po powierzchni rzeki i promieniami samego Słońca.

– Maastrachni był człowiekiem Samuraja. Otrzymał polecenie zabicia Santany, aby Samuraj mógł go pochwycić na swoim terytorium. No i przedarł się przez kontrolowane przez nas Bramy, dotarł do tego świata, poczekał na przybycie Santany i zabił go. Niestety, zobaczył Marie. Zakochał się w niej.

– Tak?

Klara obróciła się, spojrzała zdumiona. Zanurkowała i wypłynęła przy mnie, w cieniu stromego brzegu.

– Nie rozumiesz? On się w niej zakochał. Zakochał się w atrapie! Wiedział, że to atrapa, nie jest ślepy jak ty. Zakochał się i został tu.

– A Santana?

– Jakimś cudem wrócił; pozwolił mu zamieszkać u siebie. Wyeliminował w ten sposób niebezpiecznego gracza z armii Samuraja. Ma go na oku. Uzależnił od siebie.

Czasami zapominałem, że to tylko Irrehaare, złuda i fałsz, i wówczas w żaden sposób nie mogłem zrozumieć tych ludzi.

– I co? Nie przeszkadza mu to? Pilnuje ich bez przerwy czy jak?

Klara zaśmiała się.

– Przecież on dobrze wie, że Marie go zdradza z Maastrachnim – to w ten sposób sprawuje nad nim kontrolę. A Marie jakoś kocha ich obu; Maastrachni cierpi, biedny idiota.

– Chyba jestem tępy.

– To atrapa! Atrapa! Nie rozumiesz? Maastrachni jest szalony, kocha atrapę! Podprogram Allaha!

Spojrzałem na Klarę, czarnowłosą nimfę o narkotycznie błękitnych oczach i skórze jak aksamit.

– A kim ty naprawdę jesteś? – spytałem po długiej chwili intymnego milczenia.

– Lepiej, żebyś nie wiedział – szepnęła, ściągając mnie w głębinę.

Następnego dnia dowiedziałem się od Llametha, iż gracz posługujący się postacią Klary w świecie rzeczywistym jest osiemdziesięcioośmioletnim emerytowanym policjantem.

Widział, jak zbladłem. Zarechotał, poklepał się po swych krzywych nogach.

– A tyś myślał, że co? Że Allah sczytuje obrazy postaci ze zdjęć graczy z banku danych? – zaskrzeczał ubawiony. – Toż każdy wybiera właśnie taką osobę, jaką nie jest a chciałby być! To dlatego w Irrehaare tylu jest mężczyzn o ciałach Dallego, a kobiety jedna w drugą Afrodyty!

– W takim razie, kim ty jesteś naprawdę, pokrako? -warknąłem.

– A zgadnij, zgadnij.

14. Nie tylko Allah

Okazało się, iż to nie koniec cudów Irrehaare. Po trzech tygodniach pobytu w Luizjanie w końcu wykształciła się u mnie zdolność identyfikacji graczy. Chodziłem po domu i mrugałem. Zafascynowany obserwowałem przedziwne wyostrzenie się zarysów sylwetki Czarnego, Llametha, Klary, Maastrachniego, Ausburga, Krenyego. Spotkałem jeszcze kogoś; nie wiem, jak tę osobę sklasyfikować. Nie jestem nawet pewien jej płci. Być może był to wirus, być może jakiś tajemniczy gracz o niesamowitych współczynnikach. Szedłem alejką w cieniu szpalerów niskich drzew ukochanego sadu Santany, przyroda grała na pełnym spektrum subtelnych wrażeń piękna i naturalności, wiał lekki wiatr, czułem się półbogiem – on wyszedł zza zakrętu. Zamrugałem: tego typu rozsłonecznionego, a ostrego rozemglenia konturów sylwetki nie spostrzegłem jeszcze u żadnego z grających, zbiło mnie to z tropu. Tamten był już przy mnie. Dziwne – teraz nie potrafię sobie przypomnieć żadnych szczegółów postaci nieznajomego; wysoki? niski? jakie włosy? jakie ubranie? Pamiętam, że się uśmiechał. Podał mi coś – broń. W tym świecie mogła to być tylko szabla kawaleryjska. Wziąłem dar; nieznajomy odszedł, zniknął. Pojęcia nie miałem, o co w tym wszystkim chodziło.

Chowając szablę pod łóżko, pomyślałem: jeszcze jeden mit, Irrehaare to tygiel wszelkich możliwych baśni, podań, archetypów i toposów; musiał się tu pojawić jakiś Nieznajomy, Tajemniczy, dużą literą pisany, jakaś misja i święty artefakt. Lecz nikomu nie opowiedziałem o pochodzeniu szabli.

Wieczorem natknąłem się, też w sadzie, na wałęsającego się bez celu wielkiego wilczura Santany, Ikiego. Jego obraz też wyostrzyło.

– Nie wiem, kim on jest poza Irrehaare – odpowiedział na moje pytanie Santana. – Pewnie zapalonym kynologiem, który włączył się na chwilę w postać psa, by sprawdzić poprawność algorytmów symulacji. I miał pecha zrobić to w nieodpowiedniej chwili, jak my wszyscy.

Przypomniałem sobie goryla z ogrodu Nazgula w Astro.

Przyszło mi do głowy, że skoro odróżniam graczy, to może również dostrzegam już Bramy. Wyprosiłem więc u Santany klucz do piwnicznej sali przejść; był zdumiony moją stanowczością.

Zszedłszy na dół po niebezpiecznie śliskich schodach, z zapaloną lampą w ręku, otworzyłem i zamknąłem za sobą żelazne drzwi. Lampę ustawiłem na stoliku i przystąpiłem do badań. Mimo wpatrywania się z uporem w przestrzeń ponad białymi liniami progów, nie zobaczyłem tam nic niezwykłego. Stanąłem na środku heksagonu. Dalej nic. Zacząłem chodzić wokół ścian pomieszczenia, licząc, że znajdę wreszcie kąt -jeśli rzecz od tego była uzależniona – z którego w końcu ujrzę Bramy. Nie znalazłem. Trudno; mam czas, poczekam, sprawdzę jeszcze później.

Przy liniach progów wypisano orientacyjne nazwy miejsc przeniesień. Począwszy od „Berlina", idąc zgodnie z ruchem wskazówek zegara, były to: „Maehatt", „Dick River", „Pekin V", „Caesia's House" i „Kilimandżaro". Korciło mnie, by spróbować samodzielnego przejścia, chociażby do Berlina, i poćwiczyć sterowanie procesem kreowania swej postaci w nowym świecie. I najpewniej zrobiłbym to, gdybym nie dostrzegł owej kartki. Leżała pod stolikiem, tuż przy jego jedynej nodze – mały, biały, nieco zmięty prostokątny ścinek papieru z nakreślonymi piórem kilkoma słowami. Zaciekawiła mnie, nic więcej; w końcu to tylko kartka. Podniosłem ją, zbliżyłem do lampy.

SANTANA: X

OD MEZOZOIKU IDZIE PRZEZ CIĄG WIRUS ZWIERCIADLANY

WIECZÓR 14 LUTY 54 NA KILIMANDŻARO CAYALERR

15. Chmury nad rajem

– Kto to jest Cavalerr? – spytałem Kreny'ego podczas kolacji.

Nad długim, zastawionym srebrem i porcelaną stołem unosił się szum przyciszonych rozmów, szybkich szeptów, krótkich wybuchów śmiechu; prócz graczy zasiadały przy nim tylko cztery atrapy i mogłem być pewien, że żadna z nich nie usłyszy pytania.

– Cavalerr? – zdziwił się Kreny. – To killer na usługach Yerltvachovicića. Gdzie o nim usłyszałeś? A może go sobie przypomniałeś?

– Wątpię, czy kiedykolwiek coś sobie przypomnę – pokręciłem głową, unosząc kieliszek. – Amnezja totalna. Kreny wydął policzek.

– Nigdy nic nie wiadomo, nie bądź takim pesymistą.

– Ja już się po prostu przyzwyczaiłem do tej sytuacji. – Zastanawiały mnie własne słowa. – Prawdę mówiąc, nie byłbym bynajmniej zadowolony z powracania pamięci. Wolę być tym, kim jestem teraz, chociaż właściwie jestem nikim; boję się odkryć zbyt wiele.

Kreny popatrzył na mnie dziwnie.

Kreny miał postać jasnowłosego dziewiętnastolatka, prawdziwego południowoamerykańskiego Apollina; jego miejsce startowe znajdowało się właśnie w tej Luizjanie. Naprawdę jednak był profesorem historii po sześćdziesiątce, po dwóch zawałach i trzech zerwanych kontraktach małżeńskich niskich stopni. Wchodząc do Irrehaare, wybrał spośród dostępnych zestaw współczynników o najwyższym szczęściu, w efekcie prawie wszystkie pozostałe współczynniki cech zewnętrznych miał bliskie zeru. Był jedynym graczem znanym Santanie (prócz Samuraja), który po awarii Allaha nie umarł jeszcze ani razu.

– A wirus zwierciadlany? – zagadnąłem go ponownie po deserze.

– Słuchaj… – zaczął, zmarszczywszy powoli brwi (bardziej ten grymas pasował do profesora niż nastolatka). Pokazałem mu kartkę; zamilkł.

– W piwnicy, koło Bram, parę godzin temu – wyjaśniłem.

Kreny strzelił palcami na lokaja. Przekazał mu szeptem jakieś polecenie; Murzyn podszedł do Santany, pochylił się nad nim i chwilę coś tłumaczył – Santana wydawał się zirytowany, popatrując na Kreny'ego nad stołem z kwaśną miną. W końcu skinął głową. Przeprosił, wstał. Kreny wstał również. Podniosłem się i ja.

Przeszliśmy do biblioteki. Santana zapalił cygaro -plantator pełną gębą.

Za otwartymi oknami, w chłodnym wieczornym powietrzu, niosła się głośna muzyka cykad. W oddali rżał koń, ktoś kogoś wołał.

– Co jest, Kreny? Musisz w środku kolacji?

– Czas – mruknął Kreny i podał Santanie kartkę. Santana odczytał wiadomość, zerknął na mnie pytająco; skinąłem głową.

– Jak dawno nie zaglądałeś do piwnicy? – spytał go Kreny.

– Cholera, ładnych parę dni.

– Szczęście, że Adrian tam zeszedł. Trzeba będzie skoczyć na Kilimandżaro i sprawdzić datę.

– Mam kalendarz tego ciągu do czterech skoków, zaraz ci powiem. – Santana odłożył cygaro, odszukał na półce biblioteczki cienką, twardo oprawioną książkę, wetkniętą między astrolabium a klepsydrę, i przekartkował ją. – Czternasty lutego to był tam wczoraj rano, teraz powinien być już… – zerknął na zegar – dwudziesty siódmy.