Dziwnie to zabrzmiało.
Uśmiechnął się drwiąco.
– A Santana?
– Co: Santana?
– Wyrzucił cię? Zaczął nagle podzielać zdanie Nazgula, hę?
Skłamałbym, tylko że pojęcia nie miałem, jakie kłamstwo go uspokoi; kłamstwo posiada tę przewagę nad prawdą, iż potrafi zadowolić obydwie strony, podczas gdy prawda najczęściej nie zadowala żadnej – lecz by skutecznie łgać, należy znać te oczekiwania stron, a ja po prawdzie nie znałem nawet własnych.
– Twierdzi, jakobym był Samurajem – powiedziałem. -Ze niby od początku mamię go iluzją; bo to ja zniszczyłem ten wirus.
– Jak?
– Sam nie wiem. No, zaprowadzisz mnie? Chcesz? Oddam ci broń.
– Ty szukasz azylu. – Ten uśmiech; dłoń na rękojeści, stopa w przedzie. To pali.
– Tak.
– Niczego ci nie mogę zagwarantować, nawet tego, że Yerltvachovicić w ogóle cię przyjmie, nawet tego, że cię wypuści.
– Zdaję sobie z tego sprawę – pochyliłem głowę.
Strzelił palcami i całe szkło wirusa, niby stado kryształowych dżdżownic, w okamgnieniu wkopało się w glebę i tak spulchnioną niedawnym wrzeniem. W ciszy.
– Na wszelki wypadek – wyjaśnił Cavalerr. – Nie chcemy przecież niezdrowego zaciekawienia miejscowych okolicą heksagonów. Prawda?
14. Między pionami
Więc poprowadził mnie: weszliśmy w Bramę; szalała za nią burza.
Dalej, w tym ciągu – w bok i w górę. Na wysokości dwudziestego pierwszego wieku przedostaliśmy się na drugą półkulę, do Brazylii, korzystając z błyskawicznego lotniczego połączenia; mieścił się tam heksagon ciągu Black Two. Właśnie z uwagi na możliwość szybkiego przemieszczania się na duże odległości, dokonywano zwykle podobnych przeskoków w światach wysokich. Na tym samym poziomie drzewa przeszliśmy przez trzy kolejne ciągi i wzdłuż osi Mystic Zero zaczęliśmy schodzić w dół.
W czterdziestym drugim skoku minęliśmy granicę pięcioświatowego dominium Yerltvachovicića.
15. Adrian Yerltvachovicić
Oto znów nadchodził deszcz. Piętrzyły się chmury nad chmurami na szaroniebieskim niebie. Z okna mej celi widać północny brzeg rzeki i mgielny zarys odległych gór, z których spłynęły burzowe fronty. Nie było ono zakratowane ani na tyle wąskie, bym nie mógł się przezeń przecisnąć, jednak kilkudziesięciometrowa przepaść skutecznie zastępowała wszelkie zabezpieczenia.
Luksusowa – ale cela. Jej drzwi nie posiadały nawet klamki. Lecz nie posiadały również judasza. Czasami się zastanawiałem, czy owo potężne złocone lustro wiszące na zachodniej ścianie, którego nie sposób poruszyć, nie jest przypadkiem lustrem jednostronnym, a w istocie z drugiej strony oknem. Lecz ten świat znajdował się chyba na zbyt niskim poziomie. Wprawdzie nie mogłem go jakoś dokładniej umiejscowić w drzewie, ale wnioskując po tym, co wiedziałem o Yerltvachoviciću, układałem go sobie w drugim, trzecim wieku.
A niewiele wiedziałem; w ogóle nie zdążyłem się z nim spotkać. Cavalerr od razu zaprowadził mnie do tej wieży. Nie zdziwiło mnie to, nie zaniepokoiło: nawet broni mi nie odebrał. W podobnych sytuacjach miecz nie na wiele się przydaje, co najwyżej można sobie nim flaki wypruć, lecz Cavalerr miał pewność, że będąc nieśmiertelnym i w ten sposób mu nie ucieknę. Mógłbym się też rzucić z okna, roztrzaskałbym się jednak na bruku na miazgę i mało by mi przyszło z tego, iż jako miazga pozostaję przytomny. Te chmury. Wolałbym nie mieć okna. Wiatr pachnący rzecznym mułem.
Przehandluje mnie Yerltvachovicić Nazgulowi albo Samurajowi. Będą mi podrzynać gardło. Obcinać palce.
Siedziałem tyłem do drzwi – ostrzegł mnie dopiero przeciągły pisk zawiasów, który znałem dobrze z wizyt strażników przynoszących jedzenie. Wstałem. Znajdował się już w środku, zatrzaskiwał drzwi za sobą. Obrócił się, uśmiechnął, wygładził szatę. Zobaczyłem bliznę na jego dłoni, jak monetę.
Yerltvachovicić był bodaj jedynym graczem używającym w Irrehaare swego prawdziwego nazwiska, a nie nazwiska postaci, albowiem postacią, którą kierował, był Jezus Chrystus. Zaraz po awarii wyrżnął wszystkich innych Chrystusów i tak oto pozostał jedynym Synem Boga. A niezła musiała być to rzeź; z uwagi na duże zapotrzebowanie Irrehaare wykreowało tyle tego typu wizji, że samych chrześcijańskich pionów mitycznych powstało kilkanaście. Wykończył więc co najmniej z tuzin Mesjaszy. Zdawałem sobie sprawę, iż ktoś, czyim największym pragnieniem jest umrzeć w męczarniach na krzyżu, przeżyć swą śmierć (może to stąd Allah miał jej algorytm!) i powstanie z grobu – nie może być zdrów na umyśle. Jednak Yerltvachovicić był oryginałem wśród oryginałów – krążyły plotki, że jego współczynniki przewyższały nawet współczynniki Nazgula.
Brody nie miał, włosy nosił zebrane na karku; ostrość semickich rysów znaczyła jego twarz zwierzęcą drapieżnością, której uśmiech nie łagodził. Gdy splótłszy na piersi ramiona, usiadł w fotelu, ze swobodnie wyciągniętymi nogami, niemal widziałem obracające się w jego myślach, pogrążone w zaropiałych ranach, jasne klingi noży. – Ja wiem, że nie jesteś Samurajem – rzekł. Sam już zaczynałem w to wątpić.
– Ale Nazgul o tym nie wie i nie da się przekonać, a już na pewno nie Czarny Santana. Zresztą chodzi tu nie tyle o przekonanie, co o cel polityczny – uśmiechnął gię szerzej. – Znaleźli Aleksa i szykują poprzez Zewnętrze atak na Samuraja, a ty jesteś tym, co ruszy ludzi, którzy mieliby wątpliwości co do sensu nowej wojny. Oto jak można wierzyć zapewnieniom nieprzyjaciela: we własnej osobie szpieguje nas, kłamie i mami. Inna rzecz, że Nazgul częściej i jaskrawiej łamał układ. Kwestia propagandy. Trzeba mieć jakieś priorytety, nie?
– Nazgul zapewne o tym tylko marzy, abym tkwił tu w zamknięciu, pozbawiony możliwości zdementowania kłamstw, poza zasięgiem zemsty ich żołnierzy. Nazwisko i symbol, nic więcej – wymamrotałem, przypatrując się Yerltvacićowi spode łba.
– Ja nie popieram żadnej ze stron. A skąd wiesz, że nie jestem Samurajem? – pomyślałem. Musiałeś się z nim kontaktować.
– Popierasz. Nawet mimowolnie – powiedziałem, siadając na łóżku naprzeciwko niego. – Jak rozumiem, dzięki mnie Santana wrócił do łask.
Zmarszczył brwi, ponuro spojrzał na chmury. Zdeprymowała mnie nagła zmiana nastroju, charakterystyczna dla osób niezrównoważonych psychicznie.
– Taki wiersz – powiedział cicho. – Przemiany. Czarem świtu – roślina w zwierzę, zwierzę w inne… Bez przeszłości. A ty – w jakiej swą duszę sparzyłeś pokrzywie, że pomykasz ukradkiem i na przełaj miedzą? I czemu wszyscy na cię patrzą podejrzliwie? – pochylił się, wbił we mnie wzrok hipnotyzera. – Coś o tobie nocnego wbrew twej woli wiedzą… Nie pamiętasz wszak siebie, świt życia zabił ci pamięć.
Pamiętam – słowa otwierają we mnie bramy świadomości – pamiętam wszystkie wiersze świata; coś strasznego, jakiś wulkan niemożliwości wzbiera we mnie. Com uczynił, że skroń dłońmi uciskam obiema? Czym byłem owej nocy, której dziś już nie ma?
– Mógłbym cię zamordować jednym słowem – mówi i patrzy na mnie wyczekująco.
A ja wiem, że to kłamstwo, że to test. I że go nie zdam bo nawet nie rozumiem. Za żadną z bram mej świadomości nie stoi śmierć, nie widzę jej, a póki nie widzę, póki nie zostanie otwarta ta brama – jestem nieśmiertelny; to też wiem. I niewiele więcej. Wrota do mych wspomnień nie są zgrupowane w heksagony i piony, włamywać się do nich trzeba pojedynczo.
Zbudził we mnie lęk przed sobą, ten dziki, tajemniczy Yerltvachovicić. On potrafił otworzyć me wnętrze, czego ja sam nie potrafiłem – a to władza większa od władzy nad życiem i śmiercią. Nie zamorduje mnie jednym słowem, ale może mnie jednym słowem z martwych, z zapomnianych podźwignąć, a ja nie wiem, co to za słowo. Nie wiem, kiedy je wypowie. Powinienem zatkać uszy.
Nie zatkałem.
Wyprostował się, zmienił wyraz twarzy.
– Jednego wirusa już widziałeś, prawda? – zagadnął. – Są wirusy i wirusy. Szedł kiedyś przez ciąg futurologiczny wirus potęgowy. Spotkałem go nad Saturnem; polowałem nań. Wyszedłem z Bramy za Pasem małym statkiem, zaczaiłem się pod biegunem. Wynurzył się zza pierścienia. Swą masą zaburzał orbity jego lodowych skał. To była mucha. Mucha. Wielka jak Tytan. Poruszała odnóżami, błyskała skrzydłami. Widziałem jej cień na powierzchni planety. Inny wirus, statyczny: starszawy prorok, co objawił się w jednym z pionów fantasy. Nic szczególnego. Chodził i nauczał. Każdy gracz, który wdał się z nim w dłuższą rozmowę, wkrótce potem wieszał się na drzewie albo wypruwał sobie flaki. Są wirusy i wirusy.
Pojęcia nie miałem, o co mu chodzi, lecz nie przerywałem. Teraz przynajmniej nie wiercił nożem słów w ranie mego umysłu. Niechby mówił.
– W Irrehaare nic nie jest takie, jakim się zdaje. Wszystko jest możliwe. Allah, na przykład. Czymże jest Allah? Komputerem? Maszyną? Dobrze, maszyną, ale w czym go ta jego mechaniczność czyni zasadniczo różnym od naszej organiczności, jeśli efektem i tej, i tej ewolucji jest myśl? Tak się zastanawiam – z jakiej racji wewnątrzprocesorowe impulsy elektryczne, ten piasek myśli, uznawane są za gorsze od impulsów przebiegających po neuronach? Irrehaare uczy szaleństwa marzeń, nieograniczoności wyobraźni.
– Znam tę teorię: Allah zwariował, to wszystko jego wina, przeklęty komputer.
– Nie. To nie ma znaczenia. Pozory; za bardzo im zawierzyliśmy. Sami zbudowaliśmy sobie prawa i zakładamy, że są one prawami Allaha. Ale pomyśclass="underline" w Irrehaare Allah jest wszechwładny. Co mu przeszkodzi w stworzeniu takiego wirusa, który przechodziłby przez Bramy jak gracz? Który byłby identyfikowalny? Który stanowiłby pełną projekcję postaci kierowanej przez niego samego? Nic. W świecie rzeczywistym doskonale wiemy, co jest możliwe, a co niemożliwe, i nawet ludzie wierzący w istnienie jakiejś wszechmocnej potęgi nie kwestionują praw przyrody. A w Irrehaare muchy mogą zjadać planety. Irrehaare posiada prawdziwego Boga, absolutnego pana i władcę każdej myśli jego mieszkańców.