– Taa, przeklęty komputer.
– Mówiłem: nie o niego mi chodzi – powtórzył z naciskiem. – Chodzi o ciebie.
Musiałem to powiedzieć, patrząc mu prosto w oczy:
– Ty myślisz, że jestem wirusem. Atrapą doskonałą. Oszustwem Allaha.
Znów spojrzał w okno.
Wirus! Atrapa! Przynajmniej nie Samuraj. Kim będę jutro?
Yerltvachovicić nie zdawał sobie z tego sprawy, a i ja nie do końca rozumiałem własną reakcję – ale to właśnie poczucie obrazy wywołało we mnie wściekłość. Potem zorientowałem się, że był to pierwszy wybuch wściekłości w mym pamiętanym życiu.
– Ty skurwysynu – szepnąłem miękko, przekrzywiając głowę. – Ja naprawdę istnieję.
Bo czyż można kogoś obrazić mocniej niż negując jego człowieczeństwo?
Ale on się tylko uśmiechnął.
– A gdybyś nie istniał – podjął. – Gdybyś nie istniał i każda twoja myśl i impuls uczuciowy, echo instynktu, gdyby wszystko to było symulacją Allaha? W jakiż sposób mógłbyś się o tym sam z siebie dowiedzieć?
– Mam udowadniać, że nie jestem wielbłądem? Pogrzebał małym palcem w głębokiej ranie we wnętrzu swej dłoni.
– Konta – powiedział z naciskiem, wpatrując się we mnie z wampirzą intensywnością. – Nieskończone ciągi liczbowe. Gęstość pakowanych w mrok terabajtów. Pamięć nieskończona. Gorąca ciemność informacji: jeden zero jeden zero zero jeden jeden zero jeden zero… Pamiętasz? Samorodny, z nocy bezwoli poczęty. Bit z bitem. Mapa wszechwiedzy. Ty nie możesz umrzeć, nie w Irrehaare. Masz tę przewagę nad ludźmi. Paradoksalnie, ty jako twór sztuczny, możesz zadać sobie pytanie: po co istniejesz?
Znów, znów to robił. Gotowały się we mnie obce wspomnienia. Kłuł się w mej głowie jakiś potwór, jakieś przeraźliwe monstrum rzygające słowami, obrazami, dźwiękami. Tonąłem.
– Pamiętasz? Chłód marsjańskich nocy. Śmiertelne ciśnienie wód głębin oceanów. Trójwymiarowa mozaika wszechświata. Smak jagód, smak cudzej krwi. Pamiętasz?
Mówił i mówił.
Zamknąłem oczy, przycisnąłem dłonie do uszu. Zacząłem krzyczeć, żeby zagłuszyć te słowa, od których nicował mi się umysł. To dlatego wrzeszczą szaleńcy.
W końcu zabrakło mi tchu.
– …cię odwiedzać, Adrianie.
Trzask drzwi.
16. Na warsztacie
I odwiedzał mnie prawie codziennie, zwykle po śniadaniu. Wchodził bez zapowiedzi, niespodzianie. W końcu, wietrząc w tym szansę ucieczki, specjalnie wyczekałem na jego wizytę – i ujrzałem, iż podobnie jak podczas podawania posiłków przed otworzeniem drzwi celi zamykano dokładnie jeszcze potężniejsze drzwi jej przedsionka. Ta swoista śluza odcinała mnie od świata – dzikie zwierzę zarażone śmiertelną chorobą.
Yerltvachovicić próbował zaszczepić mi szaleństwo, moją chorobą był brak psychicznej choroby. Zatruć mnie próbował. Sączył, sączył te słowa – słowa – słowa – słowa, od których ścinały mi się myśli, buzowała pamięć, strzelały ognistymi racami wspomnienia zdarzeń, w których nie mogłem odnaleźć siebie. Lśnienie kling tych noży! Obrót: zapach, dotyk, obraz, którego pamiętać przecież nie mogę! To jego magia, współczynniki Syna Bożego. Może zrobić ze mną, co zechce – tak, tak, to on jest mym Allahem.
No i spróbowałem go zabić. Tylko odsłonił zęby: rzuciło mną o ścianę. Splunąłem, w ślinie była moja nienawiść. Skrzepła w krwawego chrabąszcza, który pognał natychmiast ku jego nodze. Wtedy zobaczyłem strach w oczach Yerltvachovicića. Klasnął i teleportował się. Huknęło rozprężające się powietrze. Uciekł, uciekł przede mną. Zachichotałem. Chrabąszcz wrócił do mnie i zjadłem go.
Odwiedził mnie nazajutrz, była to już jedenasta wizyta. Miał na głowie koronę cierniową: palcem nie mogłem ruszyć bez pozwolenia. Odtąd on mówił, ja nawet nie byłem w stanie zatkać sobie uszu. Mówił i mówił – me usta odmrażały się jedynie wtedy, gdy chciał, bym odpowiedział, co nie zdarzało się często.
Słowa; rozpruwał nimi mój umysł. Rzekł: „syjonik" -i oto otwierały mi się pod czaszką gejzery wspomnień. Informacji. Nagle wiedziałem, co to jest, ów syjonik, jak działa, do czego służy; znałem jego budowę aż po struktury subatomowe; rozumiałem konsekwencje i przyczyny jego stosowania, zagrożenie telepatyczną inwigilacją, konieczność dublowania procesów myślowych polityków. Ta wszechwiedza, absolutyzm poznania, straszliwa bezosobowość napływających wrażeń; do tego jadowity uśmiech Yerltvachovicića, jakim kwitował przerażenie i nienawiść Przemykające po mej twarzy: wreszcie obcość samego siebie, tej sztucznej tożsamości, spętanie myśli… Ja chciałem umrzeć, naprawdę pragnąłem śmierci, rzeczywistej, fizycznej, szlochałem bezsennymi nocami za dezintegracją ciała i umysłu. Wtedy, tak, wtedy gotów byłem na wszystko. Pozbawiony kształtu, imienia, przeszłości, osobowości, pewności istnienia. Nieśmiertelny, uwięziony w nieśmiertelności – pozbawiony także tego jedynego pewnika każdej żywej istoty: stałej niebytu.
17. Zagubiony
Owego ranka, ocknąwszy się z gorączkowego majaku, z którego nie zapamiętałem nic prócz strachu, ujrzałem w oknie kraty. Zniknęła też z mej celi większość ruchomych przedmiotów, zniknęła broń. Zbyt późno pojąłem cel tych zmian. Yerltvachovicić zaniknął już za sobą drzwi, skrzepnięta krew z jego korony unieruchomiła mnie. Teraz, gdy przynajmniej wolność w Irrehaare znalazła się w zasięgu mej ręki, nie mogłem nawet rozpruć sobie brzucha.
– Nie mam już więcej czasu – rzucił. – I tak za szybko to robiłem. Nie powinno to tak przebiegać. Za szybko. Musisz już odejść. Nie będę mógł cię powstrzymać, jeśli zechcesz strzelić sobie w łeb. – Zaśmiał się, oparł o ścianę przy oknie, drwiąco spojrzał na kraty i z rezygnacją potrząsnął głową. – Słabą mam nadzieję, że rzeczywiście to zrobisz. Nadal nie wierzę Samurajowi. Ale nie chciałem ryzykować. Taka szansa – mówił do cieni nagromadzonych u swoich stóp. – O co mu chodzi? Nazgula się boi? Taka szansa. A właśnie teraz możesz wszystko zepsuć… -oderwał się od muru, zaczął chodzić tam i z powrotem: okno – drzwi; sucho szeleściła jego jasna szata. – Zawsze może się okazać, że Allah istotnie jest żądnym krwawych myśli elektronicznym potworem! – zerknął na mnie z samoszyderczym skrzywieniem ust. – Wiesz, przez moment ci nawet współczułem, przez moment zazdrościłem. Adrian. Skąd ci przyszło do głowy to imię? – zawrócił do wyjścia, w progu zatrzymał się. – Kongo – rzekł, patrząc mi w oczy; pod powierzchnią mych myśli otwierały się nowe stare rany. – Podziemne laboratorium. Sekwenser genów sprężony z międzybramowym generatorem chaosu. Inkubator. Co myślisz, Adrianie? Co myślisz? Co czujesz? Jeśli czujesz cokolwiek.
Wyszedł, a ja nie mogłem się poruszyć.
I cóż z tego, że przypomniałem sobie teraźniejszość, świat. Cóż z tego, że znałem odpowiedzi na wszystkie pytania, jakie potrafiłem zadać, prócz pytania o tożsamość? Jeśli to właśnie – moje imię – stanowiło jedyny punkt odniesienia dla całego tego morza informacji.
Nic nie jest takim, jakim się wydaje.
Irrehaare.
Wrzasnąłem. Rozwinąłem kolejny papirus pamięci, a tam napisano, iż posiadam władzę zrzucenia, skruszenia wszelkich kajdan, jakimi mógł mnie skrępować Yerltvachovicić. I – skruszyłem je. Drzwi rozpadły się pod mym dotknięciem. Za szybko, co? Za szybko dla niego, zbyt wcześnie dotarłem do tego potwora, którego nosiłem w sobie! Wyhodowali go – mnie – jak nową odmianę bydła, jak się hoduje kuriozalne hybrydy. Moja szklana kolebka w podziemnym kompleksie w Kongo – nie mogłem wszak jej pamiętać, a pamiętałem, widziałem ją.
Pamięć, którą tak pragnąłem odzyskać, by dotrzeć do tajemniczej przeszłości, gdzie zgubiłem imię – pamięć stanowiła me przekleństwo. Gdybym nie mógł porównać siebie z Luizjany, z Kanady, z teraźniejszym sobą, nie dostrzegłbym owej przerażającej przemiany, jaka przebiegała u źródeł strumieni mych myśli; nie miałbym się za umysłowego kalekę. Choć ciało to świętość, łatwiej się pogodzić z deformacją ciała niż umysłu. Zwłaszcza że w Irrehaare materialni jesteśmy tylko złudzeniem. Wilcze kły nie upośledzają tak mocno, jak wilcze myśli.
A ja nawet nie wiedziałem, czyje to myśli eksplodują mi pod czaszką. I czy to podejrzenie – już jest moje, czy również podrzucone, sfałszowane. Atrapowe.
18. Estreneida: Adrian
Jeszcze nim wbiegłem do atrium, zanim wypadłem na dziedziniec – wiedziałem, co tam zastanę. Wraz z myślą o nich, prześwietliły mi się obrazy tych miejsc; wszędzie Pustka. Ani żywej duszy. Ponieważ zadałem sobie to pytanie – wiedziałem, że Yerltvachovicić już od kilku dni sukcesywnie wycofywał ludzi z pogórza, a graczy w ogóle z tego świata odesłał. W okolicy pozostały nieliczne grupy maruderów i szabrowników. W pałacu, prócz mnie, znajdowała się jedna osoba. Pomyślałem – i zobaczyłem ją. Cavalerr. Siedział na kamiennej ławce przy ogrodowej fontannie. Obok leżał mój miecz.
Głębokim echem odbijały się me kroki na posadzkach dworu Yerltvachovicića. Nigdy w nim nie byłem, a doskonale znałem drogę. Pamiętałem rysy na posągach, pęknięcia podstaw kolumn, chłód korytarzy wiecznie cienistych, zapach starych murów.
Zaszedłem Cayelerra od tyłu, usłyszał mnie dopiero, gdy skręciłem na wysypaną czarnym żwirem alejkę. Poderwał się natychmiast, odstępując krok w tył. Jego spojrzenie – tak się patrzy na zbiegłego z klatki tygrysa. Pozornie był spokojny. Ale widziałem krople potu na jego czole. Podał mi pochwę z mieczem.
Przyjąłem ją. Miecza nie wyciągnąłem.
– Wykonuję polecenie Yerltvachovicića – rzekł. – Nie mogę cię do niczego zmusić, zrobisz, co chcesz…
– Jakie polecenie?
– Mam cię zaprowadzić na spotkanie z Samurajem. W Zewnętrzu, na neutralnym terenie. Nie wiem dlaczego. Powiesz: „Tak" – zaprowadzę cię.
Uśmiechnąłem się drapieżnie.
– Podaj tylko nazwę, jakąkolwiek. Nie ma takiego miejsca w Irrehaare, do którego mógłbym nie trafić.
Wzrok mu tańczył od mej twarzy po dłoniach, stopach i z powrotem. Napięty był do granic wytrzymałości – gotów odskoczyć, uciec w każdej chwili. Rozszerzenie jego źrenic sprawiało mi satysfakcję.
– Co on ci o mnie powiedział? – zapytałem. Uśmiechnął się nerwowo – obydwaj się uśmiechaliśmy. Nie wiedział, co odrzec, bał się kłamstwa i prawdy. Szumiała wiosennie fontanna. Rozejrzałem się leniwie.
– A dlaczego się wycofał?
– Bo Nazgul dowiedział się o tobie i umowie z Samurajem – odparł szybko Cavalerr, uwolniony od konieczności wyboru między nieznanymi niebezpieczeństwami. -
Inwazja jest w toku. Po Zewnętrzu. Nazgul zaatakował również Yerltvachovicića; Blitzkrieg, zupełnie coś innego niż Samurajowa wojna pozycyjna.
Nikt mi tego nie tłumaczył, a wiedziałem, o co chodzi Cavalerrowi. Z powodu niskiej przepustowości Bram, nie pozwalającej przerzucać armii atrapowych wojowników, w dotychczasowych konfliktach w Irrehaare stosowano skomplikowaną, czasochłonną strategię podbojów wewnętrznych. Polegała ona na rozgrywaniu już istniejących w danym świecie antagonizmów pomiędzy państwami bądź ugrupowaniami, na zakulisowym sterowaniu nimi. Taka pozycyjna wojna była „z zewnątrz" niemal niedostrzegalna, dopóki nie wybuchał zbrojny konflikt i atrapowe armie nie biły się o panowanie dla swych tajemniczych, demiurgicznych władców. Do zdobycia jednej Allahowej wizji wystarczało przejęcie na moment Bramy i przerzucenie kilku graczy-agentów, ale też trwał taki podbój lata i lata. Nazgulowy Blitzkrieg tymczasem, choć bez wątpienia ryzykowny, był zarazem rzeczywiście błyskawiczny: przerzucano maksymalną liczbę graczy, wykorzystując element zaskoczenia i miażdżącej przewagi w walce bezpośredniej postaci gracza nad atrapą. Miałem okazję doświadczyć skutków tej metody w wojennym Kongo Samuraja. To dlatego tak strzeżono granicznych heksagonów. To z tego powodu tak ważna była odkryta przez Aleksa okrężna droga przez Zewnętrze.
Yerltvachovicić musiał się zorientować, iż Nazgul znalazł wejście w drzewo pionu, do którego należał tutejszy heksagon, i czym prędzej opuścił zagrożony rejon. Zapewne szykował się teraz do odcięcia w odpowiednim momencie napastników i zamknięcia swych światów. Lecz póki nie upewni się, że istotnie zabezpieczył wszystkie możliwe połączenia z pionem, trzymać się będzie z dala od Bram, nie może sobie bowiem na tym etapie pozwolić na konfrontację. Samuraj, przyjmując walkę, niewiele ryzykuje, bo ma gdzie ustępować i kogo poświęcać, Yerltvachovicic zaś pole manewru posiada niemal zerowe.
– Ta umowa z Samurajem. Czego dotyczy?
– Ciebie. Szczegółów nie znam, naprawdę. On się z niczego nie tłumaczy.
– Przehandlował mnie, tak? – spokojnie przełożyłem pochwę z mieczem do lewej ręki; grałem na lęku Cavalerra z masochistycznym wyrachowaniem, w istocie bardziej niż ja jego on upokarzał mnie. – Za co?
– Nie wiem. Cholera, moglibyśmy już iść? Muszę zablokować ten heksagon.
– Yerltvachovicić ci powiedział, że się uwolnię, a? Czekałeś na mnie.
– Wykonuję jego polecenia.
Odwróciłem się i ruszyłem ku wejściu do północnej wieży, w której lochach znajdowała się komnata z heksagonem. Chwilę później żwir zaskrzypiał pod stopami Cavalerra; gdy tylko ja zwalniałem, on stawał.
Podczas jednego z seansów szaleństwa Yerltvachovicić powiedział mi:
– Istnieje taka gra, estreneida, której cel i warunki zwycięstwa są zmienne i zależne między innymi od ustaleń grających; nie znają go, rozpoczynając partię, uzgadniają dopiero pod jej koniec. Owe negocjacje są w istocie najważniejszym elementem rozgrywki, sytuacja na planszy stanowi dla nich jedynie kontekst. Estreneida, jak sądzę, najlepiej spośród wszystkich gier odbija w syntetycznej formie wzór i tajemnicę istnienia człowieka. I w nią grałeś, pamiętasz? – Wtedy był to tylko jeszcze jeden nóż w mym umyśle, nowa rana. Teraz jednak dostrzegałem głębsze znaczenie owych słów. Estreneida: nawet nie gracz. Pionek.
Wszystko już przygotowano do zablokowania Bram. Za pociągnięciem ciężkiego łańcucha zwisającego z wysokiego sufitu komnaty wieża zawali się na heksagon. Z taką myślą ją wzniesiono. Stojąc przy progu żałobnie białego świata śnieżnych zamieci, mlecznych lodowców i sinobladego nieba Cavalerr skinął na mnie i zacisnął dłoń na gruboogniwnym łańcuchu.
– Teraz!
Jednym skokiem w tęczę pozostawiliśmy za sobą głuchy grzmot walącej się budowli.