– Jak więc mogę ci wierzyć?
– Nie wierz. Ale weź pod uwagę moje słowa. Jesteś opakowaniem na Irrehaare, na program Allaha, na jego pamięć – a twoim przeznaczeniem jest śmierć. Urodziłeś się dla tej chwili: dla śmierci.
– Mów dalej.
– Tylko w jeden sposób możemy się wydostać z Irrehaare – przez jego zniszczenie, bo przecież nie przez własny zgon. To ty będziesz tym, który obróci algorytm śmierci przeciw systemowi: jesteś z nim sprzężony, tak jak on sprzężony jest z nami. Rozłożysz go od wewnątrz. Uwolnisz nas. Jesteś personifikacją Allaha. Wypadkową wszystkich graczy – oczywiście, uwarunkowaną również własnym doświadczeniem. Z każdą chwilą asymilujesz kolejny obszar pamięci systemu. Z każdą chwilą stajesz się doskonalszym uśrednieniem charakteru człowieka. Coraz mocniej się sprzęgasz, jednoczysz… Pochłaniasz nas! Nie rozumiesz tego? Nie czujesz? Musisz umrzeć!
Zignorowałem te krzyki.
– Dlaczego władca Irrehaare miałby dążyć do zniszczenia swego imperium?
Wypuścił powietrze przez nos.
– Samuraj potwór i tyran, co? – mruknął. – Widzisz, i ja nie jestem taki jednoznaczny. Myślisz, że chciałem tego? Że marzyłem o tyranii? Że założyłem sobie z góry, iż doprowadzę do takiej sytuacji? Myślisz, że pragnąłem, żeby przeklinano moje imię, choćby i przybrane? To wszystko jest bardziej skomplikowane. Wybory, jakich dokonywałem, decyzje, jakie podejmowałem… Chęci tak naprawdę niewiele znaczą, na powierzchnię wypełza zupełnie coś innego; rok, dwa – spojrzysz w lustro i zobaczysz diabła.
– Poświęcasz się, co?
– Nie. Sam się chcę uwolnić.
– Od czego?
– Od Samuraja.
Zaśmiałem się. Ostatnio często wybuchałem takim krótkim, drwiącym śmiechem.
Zacisnął szczęki, zacisnął dłoń na rękojeści samurajskiego miecza.
– Nie możesz mieć do mnie pretensji – powiedziałem.
– Wszak jestem wypadkową wszystkich objętych Irrehaare graczy: Allah wżarł im się w mózgi i skopiował ich zawartość, wyrósł na niej, a ja jestem awatarem Allaha prawda? Nie mógłbym nienawidzić, gdyby oni nie nienawidzili.
– I nie mógłbyś kochać.
– Słowa, panie Samuraj. Nie rozpruję sobie brzucha. Nie zdziwiła go moja decyzja. Znał ją przecież od początku, przeczuwał.
– Ładnie załatwiłeś te atrapy – rzekł, wygładzając głos. – Tego mniej więcej oczekiwałem; rozprawiłeś się z nimi z marszu. Po to je zabrałem: chciałem zobaczyć, jak zabijasz. Ale mnie też przecież nie bezpodstawnie boją się ludzie. Aż tak późno jeszcze nie jest, żebym nie miał żadnych szans. Choć w istocie nie są one duże. W przeciwieństwie do ryzyka – skrzywił się nagle nerwowo.
Spojrzałem w górę, na ciemny sufit, rozglądnąłem się po pełnym cieni wnętrzu świątyni. Kościół. To dlatego. Pojedynki w kościołach mają długą tradycję. Dobrze się w kościołach krew przelewa.
– Tak.
23. Morderstwo
Tańczymy.
Ten taniec piękny jest głównie błyskiem śmierci na klingach naszych mieczy. Błyskiem determinacji w oczach. Stopa za stopą, na ugiętych nogach, w delikatnym, głębokim balansie całego ciała. Srebrne igły wycelowane w gardła. Zachować rytm. Nie wypaść z figury. Niemal słyszę muzykę. A to cisza.
Gdy patrzy mi w oczy (jego spojrzenie przeskakuje w szybkim, nieregularnym wahadle ze źrenicy na źrenicę, drgają nieustannie jego gałki oczne) mogę prawie dotknąć i nacisnąć strunę woli, którą oplatał mnie i zniewolił, tak że nie jestem w stanie wypowiedzieć ani nawet pomyśleć żadnego Imienia – i nie słucha mnie drewno, nie słuchają kamienie.
Więc tańczymy. Próbuję go niemo przestraszyć. Wie przecież o tych setkach szermierzy zamkniętych w mej pamięci, o doświadczeniu tysięcy bitew drzemiącym w instynktach mego ciała, ale nie reaguje. Jego nie można zdekoncentrować.
Ukośnie przez biodro, po półłuku w górę ku szczęce, parada, obrót i unik – i znów stopa za stopą, po okręgu. Jest szybszy od strachu. Paruję i kontruję w ostatnich mgnieniach szans. To nieludzkie, owadzie tempo; Samuraj musiał skorzystać ze swych hackerskich programów i przełączyć się na szybszy upływ czasu.
Naciągam strunę. Jeszcze, jeszcze mocniej. Czas! Przyspieszyć! Mnie nie ogranicza próg percepcji umysłowej, nie posiadam wszak materialnego mózgu, nie muszę korzystać z pośrednictwa wszczepki. Czas!
I oto zwalnia ostrze katany. Wpadam w Samurajowy rytm – ale i zdziwienia w jego oczach nie dojrzę. Szersza, choć dłuższa i prostsza klinga Niemocy odbija w swych błyskawicznych ruchach wszelkie drgnienia katany – jak związana z nią elastyczną nicią.
Teraz obydwaj wyczekujemy na błąd przeciwnika, ustały nagłe ataki i ryzykowne riposty, taniec się uspokoił. Stopa za stopą, ostrza ku gardłom. Niczym sprzężeni. Doszliśmy pod ołtarz; za plecami Samuraja pną się ku tabernakulum strome schody, wygładzeni dotykiem miriadów dłoni ciemnoszarzy aniołowie z kadzielnicami ze złota flankują go z lewej i prawej, a odrapana gołębica Ducha Świętego z bocznego fresku promieniuje nań wyblakłym światłem zapomnianego błogosławieństwa.
Tnę w udo, Samuraj blokuje, klasycznie podkręca pod moją ręką, ale jestem już za aniołem, przerzucam miecz do lewej i uderzam zdradzieckim łukiem przez szyję, bark, pierś. On, w zawirowaniu szat, zszedł z linii ciosu, zanim na dobre zdążyłem go wyprowadzić, tnę powietrze. Balet wokół posągu. Wychodzimy za kolumnadę. Krew na dłoni Samuraja – więc jednak go drasnąłem.
Prę do zwarcia, wiążę go w szybkiej, instynktownej wymianie wściekłych ciosów. Metaliczny jęk i szczęk ścierających się głowni wygania spod sklepienia głośne echa, niby wycia dusz potępionych.
Oburącz w dół, obrót, wyprostowanymi palcami lewej dłoni w gardło, przymknięcie oczu i twarde kopnięcie pod kolano. Nie zdołał się zasłonić: siekę poziomo. Potyka się na schodach. Nie popełniam błędu: cofam się i uderzam w nogi; to cios nie do odbicia. Chirurgicznie poprawiam przez udo: tętnica. Samuraj nagłym wydechem niemo krzyczy. Aż przykro patrzeć na klęskę tytana.
Płynie jasna krew u stóp ołtarza.
Próbuje ją zatrzymać: wysoko, niemal na biodrze, przewiązuje nogę – szybko, mocno, sprawnie. Lecz dobrze wie, iż to nic nie da. Krew płynie: zbyt głębokie, zbyt precyzyjne było moje cięcie. Blednie twarz Samuraja. Struna pęta wszak i jego, i jego ogranicza do zwykłych możliwości postaci gracza, na nic nie zdadzą mu się owe wspaniałe magiczne współczynniki wydarte z programu pirackimi trikami, za silny jest teraz klincz, w jakim związaliśmy swe moce. Wiedział o tym, decydując się na pojedynek, sam sobie dużych szans nie dawał. W końcu – cóż traci? Jedno komputerowe życie.
Lecz – ten strach w jego oczach.
– Zdrajca… – szepcze.
Coś powstrzymuje mnie przed dobiciem go, niemalże żałuję swego zwycięstwa: przeczuwam w tym tajemnicę, czarny sekret. Wycieram miecz, wracam po porzuconą pochwę, chowam go. Śmiertelny szept Samuraja niesie się po kościele, jego ciężki oddech wypełnia świątynię. Słyszę go wyraźnie, stojąc tak na środku nawy, wsparty na rękojeści wilgotnej od potu, odwrócony do niego plecami, wpatrzony w miód odniebnego blasku sączący się przez odległe drzwi. Tam, z tyłu – apokaliptyczni aniołowie pochylają się nad złożoną im krwawą ofiarą. Kaskada karminu na schodach. Źdźbło katany urągające śmierci swym lśnieniem. Gdybym spojrzał, a nie spojrzę, dostrzegłbym wbite w siebie ślepia ofiary. Czemu go nie ciąłem w gardło, czemu nie pchnąłem w serce. Cholernie długo zdycha.
– On, który jest tobą bardziej niż ty sam, musiał wiedzieć… wiedział od początku, że nawet ci w głowie nie postanie, żeby się poświęcić, to ja byłem zbyt wielkim optymistą. A on wiedział i zgodził się, bo już wtedy… zaplanował to… od dawna chciał się mnie pozbyć; byłem zbyt zaślepiony możliwością wyjścia, zbyt wiele nadziei… i strachu… Ty wiesz przecież: wszystko ma swoją cenę; wiesz, czego wymagał Samuraj, do czego musiałem się posunąć, by stać się nim. Zbyt wiele strachu… już tylko pragnąłem się wydostać. On to wykorzystał. Wiesz, ty wiesz najlepiej, jak jest okrutny i przewrotny… – śmieje się Samuraj. – Powinienem przewidzieć jego zdradę. Wykradł cię, darował świadomość, chronił pozorną nieśmiertelnością. Już wtedy byłem przegrany… On nigdy nie pragnął nas uratować. Więc stworzył sobie narzędzie, broń… sam mu ją wymyśliłem… jedyną broń, jaka mogłaby mnie pokonać… i pokonała. Och, myślałem: przecież nie możemy być takimi potworami; ale tu nie wystarczy dziesięciu sprawiedliwych… No, obróć się, konam, przyjemność ci to sprawia, prawda? Mnie sprawiało. Komu ja to mówię… Jeszcze trochę i sięgniesz każdej komórki Allaha, ty morderco -znowu śmieje się, ciszej; coraz słabiej rozbrzmiewa jego głos. – Ale sięgniesz również osobowości każdego, kto przewinął się przez Irrehaare. Nawet cię przekląć nie mogę… Abstrakcja, oto, czym jesteś… Boże, cóż to był za wspaniały plan…
Umarł z podziwem dla swego zabójcy na ustach.
Wyszedłem z kościoła, nie odwracając się, nie patrząc za siebie. Wiedziałem, że ciało Samuraja nie zniknie.
24. Morderca
A tam miód, jasność, cisza, tam trupy. Oparłem się o kamiennego świętego, pochyliłem głowę; ciążyłem sobie, Niemoc była mi laską.
Zatem urodziłem się w Kongo, w wojennym pionie Samuraja, w Irrehaare, dnia i godziny nie znanej, nie istniejącej. Moją powłokę gracza upleciono z przypadku. Inkubator: od zygoty po człowieka, w nieświadomości, nieprzytomności, bezosobowości, bezwoli – mechanizm organiczny w i tak mechanicznej symulacji. Przeznaczono mi los naczynia, pułapki, w którą ściągnięta część Allaha, wstrząśnięta algorytmem mej śmierci, miała zablokować,
zniszczyć system, tym samym uwalniając jego więźniów Taki był pomysł Samuraja, doprawdy genialny. Ale nie mógł zostać zrealizowany bez współpracy samego Allaha. I Allah współpracował, a jakże. Lecz oto plan się wali. Blitzkrieg Nazgula – komando Aleksa pod dowództwem i z inspiracji Santany – tej atrapowej marionetki Boga Irrehaare – zrównuje z ziemią placówkę Samuraja i porywa tajemniczego sklerotyka, który o świecie, a tym bardziej o sobie i swoim przeznaczeniu, nie wie nic. (Yerltvachovicić: „Ty możesz zadać sobie to pytanie: po co istniejesz?") Jego ojciec, jego Bóg – wie natomiast wszystko: o tym, kim jest i kim będzie. Plecie się historia, uczy się Adrian, wypełnia Allahem ponad miarę i ponad Samurajowe zamierzenie. Samuraj zdesperowany; zdradziło go jego dziecko, pozbawiono nieszczęśnika możliwości wyjścia z piekła, do którego na swe życzenie i za tak wysoką cenę zstąpił. Wciąż jednak żywi szaleńczą nadzieję na wyzwolenie – Allah o tym wie. Z kolei jego plan właśnie na tej na wskroś ludzkiej nadziei jest oparty; nawet nie musi Adriana specjalnie kształtować, po prostu pozwala mu stawać się tym, czym nigdy nie miał się stać. Samuraj tego nie widzi, ale to przecież z jego pomysłu powstał jedyny potencjalny przeciwnik, który może go pokonać – jego, który samego Allaha jego własną mechanicznością spętał i zniewolił. Samuraj cierpi. Cierpi przez swą potęgę, władzę, aczłowieczość, pragnie uwolnienia z Irrehaare – tu, gdzie musi grać rolę demona, staje się naprawdę tym demonem aż po ogień duszy. Śmierć Adriana, autokollaps systemu – zbawiłyby go, zbawiłyby wszystkich wślepionych. I Allah gra na najzdrowszych instynktach Samuraja, stawia na jego determinację, rozpacz i tęsknotę za samym sobą. Samuraj nie mógłby nie skorzystać z szansy. Wie, że teraz już tylko on jest w stanie zabić Adriana. Więc pojedynek – jak to pasuje do Irrehaare. Wybierz, mówi synowi Allah, wybierz, mówi mi. Znasz fakty. Proszę, poświęć się dla tych tysięcy. Lecz Allah wszak jest mną bardziej niż ja sam. Nie było wyboru. I nie było prawdy w przedstawionych faktach.