Z drugiej jednak strony owa chińsko-niemiecka wojna o jakieś trzymane w tajemnicy kosmiczne zdobycze nie była pomysłem wziętym całkowicie z sufitu, wszak od ośmiu lat trwał na powierzchni Raju regularny konflikt zbrojny o kontrolę nad co bardziej interesującymi obszarami planety, dotychczas przerzucono tam w sumie blisko pięćdziesiąt tysięcy żołnierzy amerykańskich, chińskich i rosyjskich, nie licząc rajdów grup islamskich komandosów czy łupieżczych eskapad najemników kompanii eksploracyjnych. Nie było tygodnia bez doniesień o krwawych starciach, cenzura wojskowa niewiele wycinała, każdy mógł w swoim telewizorze obejrzeć malownicze obrazki z bezlitosnej wojny toczonej pod niebem barwy fioletu i słońcem jak przejrzała śliwka. Z roku na rok coraz bardziej wyglądało to na kosmiczną odmianę Wietnamu: odległe, egzotyczne miejsce, dokąd lecą nasi synowie, a wracają trupy. Jednak odwrotnie niż w przypadku wojny wietnamskiej, opinia publiczna nie popierała projektów wycofania się z Raju, mimo wszystko ludzie aż nazbyt dobrze sobie uświadamiali, co by to mogło oznaczać.
Planeta zwana Rajem, obiegająca starą, schodzącą już z ciągu głównego gwiazdę, odległą od Słońca o ponad dwa tysiące lat świetlnych, kryła na i pod swoją powierzchnią skarby wprost bezcenne. Nazwę swą wzięła od zacytowanego przez reportera CNN w historycznej chwili fragmentu Raju utraconego Miltona; skojarzenia prostsze prowadziły raczej w stronę piekła. Dla walczących tam i umierających żołnierzy piekłem była niewątpliwie; rajem jawiła się chyba tylko dla zakochanych w niej naukowców. Liczba odnalezionych przez nich artefaktów – tych, o których wiedziała światowa opinia publiczna – przekroczyła już tysiąc. Dochodziły do tego przeróżne mniejsze i większe budowle oraz tak zwane „obszary niestałe". Aczkolwiek twórcy tego wszystkiego pozostawali wciąż tajemnicą nie mniejszą od Filantropów i zasad działania (a po prawdzie i przeznaczenia) dziewięćdziesięciu procent odkrytych na Raju przedmiotów nawet się nie domyślano, to samo rozwikłanie zagadki Klatek Słońca i analiza niektórych aspektów pracy Generatorów Czasu, co w konsekwencji doprowadziło do sformułowania teorii Kvagi i podporządkowania sobie sił grawitacji – samo to usprawiedliwiało cały włożony w opanowanie Raju wysiłek.
Jakże sobie Chińczycy pluli w brody, że nie pomyśleli o utajnieniu badań wcześniej!
Teraz wszakże wszystko już było tajne i jeśli jakiekolwiek państwo lub którakolwiek z trzech korporacji natrafi na drugi Raj, z całą pewnością tego nie ogłosi. Nie będzie wojny; nie będzie wyścigu złodziei. Odkrywca posiądzie całość skarbu. Ponieważ bezpośrednie sąsiedztwo Raju – gwiazdy w promieniu tysiąca z górą lat świetlnych od niego – sprawdzono w pierwszej kolejności, wydawało się, iż każdy z dysponentów Bram ma aktualnie takie same szansę na trafienie Wielkiej Wygranej. I choć – biorąc sprawę na zimno – brakowało jakichkolwiek logicznych przesłanek dla snucia przypuszczeń o istnieniu kolejnych Rajów, coraz powszechniejsze stawało się przekonanie, iż tak naprawdę odkryto je już dawno temu, tylko że po prostu nie potrafimy rozpoznać efektów zastosowania pozaziemskich technologii przez szczęśliwych odkrywców. Te powodzie w Chinach… Huragany… Rozbłyski na Słońcu… Krachy finansowe… Cokolwiek.
Winston Claymore III poprosił głównego inżyniera o ogień. Khann rzucił mu zapalniczkę.
– Kiedy? – spytał Claymore, zapaliwszy cygaro. Khann spojrzał ponad głowami zagłębionych w fotelach kontrolerów, gdzieś na bok ściany monitorów.
– Już jedzie – mruknął. – Przecież nie zmienimy dla niego czasu przerzutu. – Zaczął kartkować notes. – I w ogóle nie rozumiem, po co się pan tu fatygował – warknął, nie unosząc głowy.
Claymore zrobił wieloznaczną minę.
– Powiedzmy, że mam co do niego złe przeczucia. Wolę mieć go na oku, póki nie przejdzie.
– I tak nic pan nie poradzisz.
– Chronię swój tyłek, człowieku; jakby co: nie lekceważyłem sytuacji, byłem na miejscu. Główny inżynier machnął ręką.
– Polityka – prychnął. – Nie pojmuję, na diabła wam ten szarlatan. Przecież to czystej wody świr. Oglądał pan reportaż?
– Lepiej rób swoje.
Winda zatrzymała się i Muchobójca wyszedł do przedsionka, mieli go na jednym z głównych ekranów. Był w skórzanych butach z cholewami do kolan, w ciemnych dżinsach, granatowym golfie i rozpiętym czarnym płaszczu. Na lewym ramieniu dźwigał wypchany marynarski worek, w prawej dłoni sporych rozmiarów neseser. Ponieważ przedsionek był całkowicie pusty (sto metrów na sześćdziesiąt na czterdzieści: wnętrze betonowego pudełka o białych ścianach), brakowało skali dla właściwej oceny wzrostu Muchobójcy – na ekranie wydawał się wręcz drobny.
– Prześwietliliście go? – spytał Claymore, rozglądając się za popielniczką.
– Ymhm – przytaknął Khann i postukał w klawisze pobliskiego terminalu. – Zresztą i tak czeka go rewizja po powrocie.
(Każdego powracającego rewidowano – z dokładnością wręcz absurdalną – w poszukiwaniu jakichkolwiek miniaparatów fotograficznych, kamer, zdjęć, filmów, zapisów komputerowych, a nawet ręcznych szkiców nieba rozciągającego się ponad kompanijnymi planetami: to jak adres, równie dobrze mogliby sami podać koordynaty).
– No ale co on ma w tym worze i walizce?
– Ubranie i takie tam.
– Co to znaczy: takie tam?
Khann uśmiechnął się krzywo, z jakąś złośliwą satysfakcją.
– Między innymi Czajnik.
– Co?
– Czajnik i dwa inne artefakty podobnie rezonujące, choć nie mam ich w katalogu.
(Czajnikiem nazywano pewien rodzaj przedmiotów znajdowanych w stosunkowo dużej liczbie w „gorących" obszarach Raju; z wyglądu faktycznie nieco przypominały miniaturowe imbryki. Ich przeznaczenia ani zasady funkcjonowania dotąd nie odgadnięto. Kilkanaście sztuk Czajników znajdowało się w wolnym obrocie na Ziemi, ponieważ należały one do pierwszych znalezisk, tych poczynionych jeszcze przed wybuchem zabramnej wojny).
– Cholera. Cholera, cholera. – Claymore, zirytowany, Pokręcił głową. – Nie macie tu popielniczek? – zmienił temat.
– Tu obowiązuje zakaz palenia – wycedził Khann.
– To czemu mi pan nie zabronił?
Wrota do hali przerzutowej zaczęły się wolno rozsuwać. Muchobójca ruszył naprzód; szedł między szynami.
Wielkie ekrany dawały złudzenie bliskości, ale tak naprawdę halę Bramy dzieliło od sali nadzoru blisko dwadzieścia kilometrów; na dodatek ta pierwsza znajdowała się prawie pięćset metrów pod powierzchnią ziemi. A na powierzchni: pustynia. Do kompanii Q amp;A należało całe tysiąc kilometrów kwadratowych piachu i skały. Otaczały je metalowe ogrodzenia pod wysokim napięciem, patrolowały kompanijne wojska, strzegły sieci przemyślnie poukrywanych czujników. Państwo w państwie. Kupili to pustkowie od rządu Australii za ciężkie miliony; mogli się za to teraz pochwalić względną suwerennością.
Muchobójca wszedł do hali. Rozmiarami nie odbiegała wiele od przedsionka, a i pustka w niej panowała podobna, bo zakłócana jedynie przez ekran hamujący (w głębi, po lewej), wpuszczoną w podłogę wyrzutnię (opodal, po prawej) i umieszczoną już na szynach platformę towarową, z jednym zamontowanym w środku fotelem (tył platformy obejmowały ściśle czarne szczęki wyrzutni). Brama jako taka nie posiadała żadnych stałych materialnych elementów; w rzeczy samej w powszechnym użyciu nazwa ta funkcjonowała w parze z całkowicie nieodpowiednim desygnatem, bo fizycy definiowali jako Bramę sam „obszar jednoczesności", a on trwał przecież ledwo ułamki sekund – potem znikał. Jednak ludzie tłumaczyli to sobie inaczej: Brama to cała ta maszyneria, która czyni możliwym niemożliwe. W każdym razie jedyną widoczną teraz dla Muchobójcy częścią urządzenia były dwie szerokie na dziesięć metrów płyty, wykonane z jakiegoś ciemnego metalu, które zakrywały środkowe części bocznych ścian, sięgając od podłogi do sufitu. Obszar przejścia – Brama -otwierał się właśnie pomiędzy nimi.
Muchobójca umocował swój bagaż pomiędzy kontenerami wypełniającymi platformę, wskoczył nań i wcisnął się w fotel. Zapiawszy pasy (było ich blisko tuzin) zamarł w bezruchu.
– Popatrz pan – Claymore dźgnął cygarem w kierunku ekranu. – Toż to przecież jest nienormalne. Ten facet od początku mnie irytuje. Nie znam nikogo, kto by się przed przejściem przez Bramę nie denerwował, nie wiercił, nie zerkał na zegarek i tak dalej. A ten się nawet nie poci!
– Mówiłem, że to świr – mruknął Khann. – Po cóż go pan ściągnął? Rada zje pana żywcem. On nie dość, że nie jest pracownikiem kompanii, to na dodatek nie podpisał nawet standardowego kontraktu z klauzulą poufności.
– Myślisz, że mam jakikolwiek wybór? – odwarknął Claymore. – A w ogóle to nie jest twoja sprawa! Ty jesteś od Bramy; a co za nią – to już cię nie powinno obchodzić!
Khann wzruszył ramionami.
Pochylił się nad mikrofonem.
– Trzydzieści.
Włączyło się automatyczne odliczanie.
Claymore zamilkł, skupiony na ogryzaniu końcówki cygara, zapatrzony w ekrany. Na „zero" powietrze pomiędzy czarnymi płytami ściemniało i zafalowało. Wyrzutnia cisnęła weń platformę. Jednocześnie kilkanaście metrów dalej wyłoniła się bliźniacza platforma, pędząca po prostej równoległej do toru, po jakim pomknął w nicość pojazd z Muchobójca – i uderzyła w ekran amortyzujący, który cofnął się pod tym ciosem dobre dziesięć metrów. Zanim się zatrzymał, przestrzeń pomiędzy płytami wróciła do swego naturalnego stanu – Brama się zamknęła.
– No – westchnął Claymore. – Poszło. Teraz niech się van der Kroege martwi.
•
Van der Kroege martwił się już od dwóch dni, czyli od momentu otrzymania w poprzedniej przesyłce z Ziemi zapowiedzi przybycia Muchobójcy.
W sprawie nurtującego cię problemu: kolejne przejście Przyspieszone na 237-143000, przejdzie do was wynajęta Przez kompanię osoba kompetentna w podobnych kwestiach [dane -› TU]. Udziel wszelkiej możliwej pomocy. Oczekuję rychłego rozwiązania.
Z podklejki z danymi dowiedział się, że osobą tą jest niejaki E. Mrozowicz. Nic mu to nie mówiło. Dopiero parę godzin później, już kładąc się spać, przypomniał sobie o sprawie i nakazał przefiltrowanie według dołączonego do wiadomości klucza całości zbioru informacji posiadanych przez komputer stacji. Komputer wyłowił kilkaset artykułów prasowych, fragmenty jakiejś internetowej konferencji i półgodzinny film telewizyjny pod tytułem Muchobójca. Na Ziemi zapewne wyłapałby z otwartej sieci o wiele więcej, jednak bank danych morrisonowej stacji miał ograniczoną pojemność i nie mógł sobie pozwolić na magazynowanie informacji zindeksowanych poniżej pewnego progu ważności – i tak większość miejsca w nim zajmowały „czopy serwisowe", nakładające się na siebie, automatycznie się aktualizujące i wykasowywujące, a przesyłane przez kompanię przy okazji cotygodniowych „uchyleń" Bramy. Na takie „czopy" składały się obszerne zestawy informacji o ostatnich wydarzeniach politycznych, ekonomicznych, kulturalnych, pełne zapisy notowań wszystkich giełd świata, kilkadziesiąt tysięcy godzin programów telewizyjnych, kilkanaście świeżo wprowadzonych do kin filmów, dziesiątki premierowych płyt, setki programów komputerowych, tysiące nowo wydanych książek i tak dalej, i tak dalej. Łączność ciągła nie była możliwa, a częstsze otwieranie Bram wykluczała ich energożerność – tu, na Morrisonie, wszyscy żyli w cyklu tygodniowym. Chyba że z jakichś ważnych przyczyn kompania decydowała się przyspieszyć przejście – na przykład z powodu przybycia pana E. Mrozowicza, Muchobójcy.