Выбрать главу

– Oni. – Cholera.

– Szkoda, że poznajemy się w tak przykrych okolicznościach – mówił re Quaz. – Historia; cóż, historia… – Podkręcił wąsa, mrugnął, założył ręce za plecy. – Taak. Jest pan zatem gotów, Generale, własnym słowem gwarantować dotrzymanie warunków układu? – Nie nazywał tego kapitulacją, jako że Księstwo nie znajdowało się w stanie wojny z Imperium; dzięki temu porozumienie zachowywało wszelkie pozory tymczasowego uzgodnienia warunków współpracy przez sąsiadujące ze sobą placówki zaprzyjaźnionych państw – nie było przecież aktem prawnym sensu stricto, nie zmieniało podziału terytorialnego Tryba ani nie poruszało żadnych kwestii politycznych: stanowiło dobrowolną deklarację pewnej liczby poddanych księcia Ferdynanda o przyjęciu przez nich okresowego protektoratu Imperium, rozciągając to w rozszerzeniu na powierzone ich pieczy mienie ruchome i nieruchome. Po prawdzie – posiadało wszelkie cechy zdrady i przez książęcych kazuistów z całą pewnością mogło za nią zostać uznane. Jednakże wszyscy tu obecni zdawali sobie sprawę, iż takie konsekwencje podejmowanej właśnie decyzji są skrajnie mało prawdopodobne: Księstwo Spokoju de facto – bo jeszcze nie de iure – nie istniało.

– Tak – odparł zdecydowanie Żelazny Generał re Quazowi.

– Cieszę się. Cieszę się. – Re Quaz westchnął i skinął na adiutanta. Adiutant podał mu teczkę z umową, Kuzo zaś wyciągnął swój egzemplarz. Nie było pulpitu. Generał zfantomizował mahoniowe biurko, ustalając jego blat na poziomie zafiksowanej krótką klątwą płaszczyzny telekinetycznej. Rozłożyli więc papiery na nieistniejącym meblu, wyciągnęli pióra i w seledynowym świetle szybko obracającego się ponad nimi globu podpisali układ. Różnooki adiutant zaglądał im przez ramiona.

Pociągnąwszy ostatnią kreskę, Żarny wyprostował się. Od strony rydwanów z Mnicha rozległy się niepewne oklaski. Re Quaz posłał imperialnym melancholijne spojrzenie.

– Chciałbym móc teraz zajrzeć do wydanego za sto lat podręcznika historii – rzekł.

– Ja nigdy nie zaglądam – stwierdził Generał, na szczęście łamiąc swoje pióro.

.

Generał rozpoczął był swą kampanię na rzecz poszukiwania w kosmosie drugiej Ziemi w reakcji na skonstruowany przez Innistrounce'a z Wysp, elfiego mistrza magii, Czar Końca Świata. Innistrounce, pracując na zlecenie Kompanii Południowej nad przemysłowym wykorzystaniem żywych diamentów do bezpiecznej i opłacalnej transmisji do manufaktur pobieranej ze Słońca energii, opracował schemat takiego przyłożonego do nich mageokonstruktu, który, uruchomiony, prowadziłby nieuchronnie do eksplozji gwiazdy, wnętrza której sięgały przez wyższy wymiar ąuasibilokowane diamenty. Pełny Czar Końca Świata – zwany również Słoneczną Klątwą – wymagał, co prawda, dwóch par żywokrystalicznych układów i dwóch gwiazd (aby móc przepompowywać w czasie rzeczywistym energię z jednej do drugiej), wszystko to jednak były koszty pomijalne w zestawieniu ze spodziewanym skutkiem. Zagłada Ziemi! Czyli właśnie koniec świata. Innistrounce sprzeniewierzył się Kompanii i rozgłosił swoje odkrycie; wielu miało o to do niego pretensje, lecz Generał uważał, że bezzasadnie: prędzej czy później uczyniłby to ktoś inny, możliwości zawsze nieuchronnie ciążą ku samospełnieniu, wszystko, co nie jest, chciałoby być – a co zostało pomyślane, istnieje już w dziewięciu dziesiątych. Tak obracają się żarna historii. Więc nie miał pretensji do Innistrounce'a. Zaczął natomiast od razu przemyśliwać nad tarczą odpowiednią dla tego miecza. Tak zrodziła się idea poszukiwania planet bliźniaczych Ziemi i ich kolonizacji. Generał miał jednak wielkie kłopoty z przepchnięciem projektu przez armijną biurokrację, jako że dalwidze, podwładni pułkownika Orwida, szefa sekcji obsługi operacyjnej Sztabu Generalnego (czytaj: wywiadu wojskowego), podlegali bezpośrednio Sztabowi, z pominięciem struktur dowódczych urwickiej Armii Zero Żarnego – a poza hrabią chyba nikt nie wierzył, iż kiedykolwiek faktycznie znajdzie się ktoś na tyle szalony, by uruchomić ku także własnej zgubie Czar Końca Świata. Pojawiły się nawet głosy, że wszak dopiero właśnie znalezienie drugiej Ziemi może kogoś sprowokować do inicjacji Słonecznej Klątwy, bo stwarza mu już możliwość przeżycia mimo eksplodowania Słońca; Generał wskazał jednak, iż w takim razie to Zjednoczone Imperium powinno być tym, kto pierwszy ową Ziemię-bis znajdzie, inaczej niechybnie samo stanie się obiektem szantażu. W końcu Sztab jakoś to przełknął. Zanim jeszcze „Jan IV" wyszedł poza zasięg czarów komunikacyjnych luster dystansowych oraz zaklęć sztucznej telepatii, dotarły do jego załogi wieści o generalnym szturmie Ptaka na Nową Plisę i ucieczce Ferdynanda do Zamku w Czurmie, gdzie teleportowali go jego urwici. Było to już ostateczne potwierdzenie upadku Księstwa. Urwici Ligi najwidoczniej przełamali obronę i szykowali się do położenia klątw blokujących, inaczej Ferdynand nie zgodziłby się na teleportację, bo to wciąż był hazard: pomimo wieloletnich starań magów, najwyżej co drugi delikwent docierał na miejsce przeznaczenia, reszta ginęła gdzieś w przestrzeniach cudzych myśli. Książę Ferdynand dotarł. Poprosił o azyl. Do chwili, gdy urwała się łączność Ziemi i Tryba z „Janem IV", Bogumił nadal nie podjął w tej kwestii decyzji. Jego wahanie wzbudziło na pokładzie statku spore zdumienie.

– Czy on się aby nie przestraszył? – zagadnął Generała pułkownik Goulde, gdy ten zaszedł do kopuły kinetyków.

– Polityka, Max, polityka – mruknął Żarny, siadając w wolnym fotelu. – Założę się, że to, jak zawsze, Birzinni śliskimi gierkami próbuje coś wygrać.

– Z drugiej strony – włączył się inny kinetyk, niewidoczny, bo zagłębiony w rzeźbionym we lwie głowy fotelu pierwszego pilota – przyznanie mu tego azylu może zostać przez Ptaka odebrane jako wypowiedzenie Lidze wojny.

– Ty się nie odzywaj – rzekł mu Goulde, nabijając fajkę. – Lepiej pilnuj, żebyśmy się nie wpakowali w jakąś gwiazdę.

– Gnoma mógłbyś tu posadzić; prawdopodobieństwo niższe niż że podpalisz sobie od tej fai brodę – odmruknął mu podwładny.

Goulde pokręcił głową, skrzesał pirokinezą kilkanaście iskier, zaciągnął się i wydmuchnął ciemny dym. Pochyliwszy się ku Generałowi, wskazał wzrokiem przez przezroczystą kopułę.

– To ma być podbój? – spytał.

– Podbój?

– Spodziewasz się oporu miejscowych? Tam, na tej planecie.

Żarny wzruszył ramionami.

– Ja w ogóle nie wiem, czy są tam jacyś „miejscowi".

– Bruda nie zaglądnął?

– Widziałeś, co zdjęli iluzjoniści ze spojrzenia dalwidzów. Wszystko to poszło z dnia na dzień, jakby się paliło. Oczywiście, że Bruda powinien był mi wpierw przedstawić pełną dokumentację globu i okolicy, logika nakazywałaby przeprowadzić nawet ostrożny zwiad… Ale nie było czasu, Birzinni podpuścił króla i zanim się obejrzałem, miałem rozkaz. Skoro tak, to wolę się zabezpieczyć.

– Też polityka? Nie wierzę. To jakaś zaraza.

– Kwestia obsesji. Jak Birzinniemu skrzat przebiegnie drogę, to dla niego to też będzie sprawa polityczna.

– Dla skrzata? – zaśmiał się niewidoczny pilot. Obejrzeli się na niego.

– Czy to nie podpada przypadkiem pod brak szacunku?

– Kazałeś mu się zamknąć: niesubordynacja.

– Złamał rozkaz. Zetnę i zdegraduję.

– A co. Niech znają mores.

– …i jeszcze raz zetnę.

Generał znał Goulde'a dłużej nawet niż Zakracę: mogli sobie tak żartować, dla postronnego słuchacza – jak ów pilotujący statek kinetyk – zupełnie beztrosko; w otoczonych kłębami dymu z Goulde'owej fajki mężczyznach wzbierało jednak powoli napięcie. Goulde czytał je ze spokoju w ciemnych oczach Generała. Generał najwyraźniej oczekiwał – przeczuwał, domyślał się – niebezpieczeństwa. Stary pułkownik usiłował wysondować otchłanne tonie – tubylcy? polityka? – bezskutecznie jednak. Być może Żarny sam nie wiedział, czego się lęka. Goulde w zamyśleniu ssał ustnik. Po przekroczeniu pewnego wieku Przeczucia zyskują wagę dedukcji – Żelazny Generał przekroczył każdy ludzki wiek.

Wkrótce ujrzą planetę na własne oczy, wkrótce sięgną Jej zwiadowcze podklątwy mageokonstruktu „Jana IV".

Lecieli już piąty dzień. Światłochrapy statku czerpały z pustki zabłąkane promienie i malowały nimi powierzchnie przezroczystych i nieprzezroczystych ścian. Widzieli więc, jak rozjeżdża im się przed dziobem na wszystkie strony gwiazdozbiór Ślepego Łowcy; poszczególne punkty jasności biegły na boki od osi „Jana IV" wycelowanego w słońce oznaczone w Atlasie Uttle'a numerem 583, a że różnice w prędkości ich ucieczek były ogromne, konstelacja rychło utraciła dla pasażerów statku jakiekolwiek podobieństwo do figury znanej im z map ziemskiego nieboskłonu.

Kopuła kinetyków, jak całe wnętrze „Jana IV", urządzona była z zaiste królewskim przepychem: złocenia, rzeźbienia, jedwabie, gobeliny, dywany i boazerie, marmury i mozaiki, freski, kasetony, obrazy, popiersia. Jedynie „dolna" część statku, gdzie znajdowała się zbrojownia, spiżarnia, konserwatorium żywych kryształów i sypialnie, jedynie ona posiadała pewien pozór funkcjonalności, chociaż Żarny i tak chętnie wymiótłby stamtąd z setkę zbędnych bibelotów. Nic by to jednak nie dało; „Jana IV" zaprojektowano dla starego Lucjusza Warzhada w manierze wycieczkowej karaki monarchy i jakiekolwiek przeróbki musiałyby okazać się teraz znacznie bardziej szkodliwe dla estetyki niż korzystne dla ergonomii.

Gdy konstrukt dał znak, że planeta znalazła się w zasięgu jego podklątw, Goulde i Generał przeszli do górnej mesy. Sala ta była grawitacyjnie zorientowana przeciwnie do kopuły kinetyków i po drodze trafili na przegub ciążenia, pułkownikowi rozsypał się tytoń z fajki, musiał go myślą ściągać z powrotem grudka po grudce, wszedł do mesy klnąc pod nosem.

Planeta, wielkości smoczego jaja, wirowała powoli pośrodku pomieszczenia. Stał przy niej rozespany Zakraca z kubkiem gorącej jurgi w garści i szeptał coś do trójki urwitów o otwartych oczach z wywróconymi białkami, którzy siedzieli, sztywno wyprostowani, na odsuniętych od stołu krzesłach. Dwóch innych pracowało przy zawieszonym nad ich głowami krysztale operacyjnym; czwórka przy bocznym stoliku zaklinała zaś gromadę duchów o nieludzkiej aurze.