Ubłocony po szyby minivan zaparkowano z otwartymi wszystkimi drzwiczkami za łąką trupów. Schodzili wzdłuż strumienia, mijając łukścianę zburzonej kaplicy i stanowisko moździerza. Trzej żołnierze – dla Daniela tak podobni do siebie, że prawie bliźniacy – wywlekali właśnie z pojazdu ciała tamtych dwóch M'Atowców.
Daniel z ulgą przysiadł na progu minivana. Zajrzał do wnętrza. Leżał tu kłąb płótna i błota, który mógł być jego torbą.
– Jest telefon, coś takiego – mruknął zdumiony Wroński sprawdziwszy kabinę.
Daniel wyprostował prawą nogę, która znowu mu cierpła. Żołnierze starali się układać ciała zabitych rewolucjonistów w równych rzędach, toteż stąd aż do kaplicy ciągnęły się proste skiby zwłok. Prawie wszystkie ciała odarto z ubrań. Wkrótce zapewne je spalą – w dzień zleciałyby się muchy, zbiegli padlinożercy, zaraza gotowa. Było ich dobrze ponad stu; może dwieście. W zabójczo kontrastowym świetle reflektorów wyglądali na jeszcze bardziej martwych, sinieli w oczach. Był nów, a i gwiazdy jakby nieśmiałe wobec takiej iluminacji – scena tylko zyskiwała na sztuczności.
Jeden z bliźniaków zapytał go o coś, ale Daniel nawet nie rozróżnił słów. Wzruszył ramieniem. Tamten pokazywał na dołożone właśnie do szeregu zwłoki. Bliżej leżał młodszy. Mimo bardzo ciemnej skóry (a może właśnie dzięki niej) ślady palców Daniela na jego twarzy, szyi, siniaki od dłoni na skroniach – były doskonale widoczne. Usta zabitego pozostawały wpółotwarte, wylewało się z nich błoto. Lewe oko wytrzeszczone, drugie natomiast zamknięte.
– Gdzie ten telefon? – rzucił głośno Daniel, znajdując w ten sposób pretekst (dla samego siebie) do podniesienia wzroku.
Wroński coś odpowiedział, ale Reding nie zrozumiał. Wstawał, opierając się o dach samochodu. Chciał krzyknać, zawołać o pomoc; zamiast tego rzekł spokojnie i wyraźnie:
– Tak. – Schylił się, żeby coś podnieść. Ogień, który nadchodził z prawej, zatrzepotał połami jego szlafroka. Murzyn otworzył drugie oko i wykrztusił resztę błota. Złapał podaną dłoń Daniela – jego dłoń była lodowato zimna. Daniel uśmiechnął się (zamiast wrzeszczeć!), po czym odwrócił się do białego ognia.
Pierwszego dnia nie odwiedził go nikt. No oczywiście lekarz, pielęgniarka; ale nikt z zewnątrz. Była to prywatna klinika dla cudzoziemców i personel mówił po angielsku, wypytał więc ich Daniel o wszystko. Minęły trzy doby, on znajdował się w Maroku. W pokoju nie znalazł ani swego ubrania, ani telefonu, niczego z prywatnych rzeczy. Telewizor nastawiony był na CNN. Kiedy wstał (za pierwszym razem zakręciło mu się w głowie) i podszedł do okna, zobaczył tylko palmy, biały piasek, palmy i wielki parking z kilkunastoma samochodami o karoseriach wręcz oślepiających w tym słońcu. Ale niebo, ten kolor… Morze Śródziemne przeglądało się w nim. W klinice pachniało po europejsku, klimatyzacja utrzymywała upał na zewnątrz. Wyszedł na korytarz, lecz zapędzono go z powrotem.
– Muszę zadzwonić – mówił doktorowi Nadze, wysokiemu młodzieńcowi o miedzianej cerze.
– Musi pan wypoczywać – odpowiadał mu lekarz. -Odzyskać siły.
– Chcę się wypisać!
– Jutro.
Drugiego dnia przyszli Voestleven i de la Croix.
– Nie w Wiedniu?
– Zaraz lecimy – powiedziała Voestleven i stało się jasne, że Daniel w żaden sposób nie przynależy już do zespołu.
Ponieważ teolog zajął jedyne krzeszło w pokoju (zatrzeszczało pod nim), Voestleven stała nad łóżkiem, z założonymi na piersi rękoma. Patrzyła z góry, więc wcale nie
wyglądało to na gest obronny. Była w eleganckim białym kostiumie; pierwszy raz widział ją w spódnicy.
– Zatem – co? – spytał. – W Mutawasze klapa? De la Croix złapał go za ramię.
– Opowiedz nam.
– Co?
– Przecież widzieliśmy.
– Co widzieliście?
– Rozmawiałeś.
– Hę?
– Rozmawiałeś z Nim.
Reding uniósł wzrok na Voestleven.
Przekrzywiła głowę.
– Nie pamiętasz?
– O co tu chodzi? – żachnął się. – Nie nagrało się? Nie odpowiedzieli.
– Nie macie nagrania! – parsknął Daniel. – No ładnie.
– Zapewniono nas – powiedziała Voestleven głosem wypranym z wszelkich emocji – że wszystko przebiegło pomyślnie, nie nastąpiły żadne zakłócenia transmisji i zapis jest bezbłędny.
– Ale kopii ci nie dali – skwitował Reding.
– Nikt nie twierdził, że dadzą.
– Ty też na to nie liczyłeś? – Daniel zwrócił się do teologa.
Szwajcar nawet nie zamrugał.
– Opowiedz. Reding rozłożył ręce.
– Przykro mi. Wyciemnienie.
– Nie wierzę ci.
– Tym bardziej mi przykro.
Rozmawiali już kwestiami z oper mydlanych, zero szansy porozumienia.
– Reding…
– A puść-żesz mnie!
Voestleven przypatrywała się Danielowi, jakby mierząc każdy grymas jego twarzy.
– Może wydaje ci się, że jesteś największym cwaniakiem na Ziemi…
Pochwycił jej spojrzenie i zrozumiał. Zaśmiał się.
– Ty uważasz, że ja to wszystko zrobiłem z premedytacją, żeby podpaść pod opis i wyciągnąć forsę!
Najwyraźniej tak uważała. Nie bardzo się przejął. Cóż znaczy jej gniew i pogarda dla człowieka, który przeżył własną śmierć?
– Po co w ogóle tu przyszłaś?
Wyjęła z torebki i rzuciła mu jego telefon.
– Masz tu opłaconą opiekę do końca tygodnia. Potem rób, co chcesz, ale pamiętaj o zobowiązaniach, jakie podpisałeś.
– Nie bój się, nie zapomnę.
Skinęła głową i wyszła.
De la Croix przysunął się do łóżka razem z krzesłem.
– Widziałem z drzwi szpitala – szepnął. – Nawet jeśli zrobiłeś to celowo, i tak przecież wbrew Jego woli nic by się nie stało. Pomóż mi zrozumieć. Nie wiem, ile pamiętasz, ale… Cokolwiek.
Daniel pokręcił głową.
– Na zdrowy rozum – dlaczego miałby przemawiać do kogoś takiego jak ja? No? Jeden powód, Otto.
– Bo teraz wiesz, że istnieje. Ty to wiesz. Prawda? Prawda?
Daniel odwrócił wzrok ku oknu, wejrzał w oślepiający błękit. Lewa ręka znowu zaczęła mu ćmić bólem porównywalnym jedynie z bólem zęba. Wyrwał nadgarstek bezwładnej kończyny z dłoni de la Croix.
– Tak – mruknął. – Chyba tak.
– I?
– Co: i? Nadal nie sposób mnie nazwać wierzącym. Daj mi spokój. Niczego się nie dowiesz.
Po wyjściu de la Croix Daniel zadzwonił do Belli.
– Lecę do ciebie – oświadczyła.
– Nie ma potrzeby, za parę dni wracam.
– Masz w ogóle pojęcie, ile trwało, zanim mi powiedzieli, gdzie jesteś? Musiałam nasłać na nich adwokatów. Znowu byłam pewna, że nie żyjesz. Nałgałeś mi potwornie. Lecę do ciebie, muszę się przekonać na własne oczy. Może nie masz już nóg.
– Mam nogi, mam, słowo, obie. W końcu ją od tego odwiódł.
– A te pięć milionów – za co to?
– Za pośrednictwo – odparł.
Fizykoterapeuta oceniał, że ręka nigdy nie odzyska nawet trzydziestu procent sprawności. Daniel zastanawiał się, czy Bella uwierzy, że te pieniądze to odszkodowanie za trwałą utratę zdrowia. Coraz wyraźniej czuł, że powinien ją okłamywać.
Trzeciego dnia odwiedził go Wroński.
Był w cywilu; ale morda ta sama. Kontrast z garniturem od Armaniego zwalał z nóg (więc chyba dobrze, że Reding leżał). Rzeczywiście, w stosownej oprawie ta szpetota okazywała się nawet urzekająca.
Wszedł, ponury jak zwykle, przesunął krzesło, usiadł, założył nogę na nogę, zapalił papierosa.
– Tu nie wolno – zauważył z krzywym uśmiechem Daniel.
– Widziałem rentgen – mruknął Wroński. – Sprawdziłem wszystko. Wyjęli ci.
– Tak, wiem. Nie słyszy. Więc gdzie i kiedy?
– Następny piątek, „U Freddy'ego", w City. Będziesz na nogach?
– Jasne. Fifty-fifty?
Uścisnęli sobie dłonie. Wroński uśmiechnął się, nie odsłaniając zębów.
Bella miała mu oczywiście za złe, najdelikatniej mówiąc. Ponieważ jednak w obliczu jego cierpienia wyszłaby na egoistkę, póki co, starała się te pretensje ukrywać. Daniel żartował z dziewczynkami na temat swojej ręki. Śmiały się, kiedy po kolei upuszczał przedmioty. Bella zajrzawszy do nich nie wiedziała, jaki wyraz twarzy przybrać.
Gdy w końcu położył Petrę i Tonie (teraz przez jakiś tydzień to on będzie musiał je kłaść; Tonią po raz pierwszy zwróciła się do niego: „Tato"), Bella była już w kąpieli. Wprosił się do wanny pod pretekstem zbawiennego wpływu gorącej wody na jego bolące ramię. Kiedy się rozbierał, przypatrywała się w milczeniu jego bliznom, zwłaszcza ta podłużna na biodrze i pooperacyjne zrosty na barku prezentowały się nieciekawie.
Tak naprawdę jednak tęsknił za tym ciepłem jej ciała, miękkim ciężarem na piersi. Obwodząc paznokciem jej sutek czekał na pytania; opierała przecież głowę o jego obojczyk, nie zajrzy mu w twarz, Daniel będzie kłamał: że to wszystko przypadek, że właśnie dlatego się wycofał, że ten siniec na karku i wybroczyny na potylicy to od czegoś innego, że pomysł Kilmoutha i tym razem nie wypalił…
Potem jednak faktycznie zapytała i, zapatrzony w kąt łazienki, powiedział jej prawdę.
Aż się poderwała i obróciła w wannie, zachlapując przy tym całą podłogę, byle tylko zajrzeć mu w oczy.
– Żartujesz…! – żachnęła się. Zrobił bezradną minę.
– Przecież ty jesteś ateista!
– Więc wyobraź sobie, jak ja się zdziwiłem…! Uklękła, przysunęła się bliżej.
– Żebym ja dobrze zrozumiała: objawił ci się Bóg, ty to wiesz, ale tego nie pamiętasz.
Pochylił głowę, aby mogła wyraźnie zobaczyć pod krótkimi włosami plamy ceglastego brązu na skórze.
– Widzisz? W Maroku mi wyjęli. To wszystko się zapisało i Kilmouth ma ten zapis. Ile minęło? Dziesięć dni? A mówią o tym w telewizji? Piszą w gazetach? Nie. I dalej ciągnie program. Sukinsyn ma jakiś plan, o coś mu chodzi.
– Dlaczego w takim razie ty nie pamiętasz?
Skrzywił się.
Wzniosła oczy do sufitu.
– No nie, to już paranoja, interwencją boską wytłumaczysz wszystko.
– Nie wiem, może Kilmouth polecił im podać mi jakiś amnezjogen? Ten doktor, Nadze, co prawda się zarzekał, ale to tylko jedna z możliwości. A może sam wypieram to coś z pamięci? Wielu ludzi widziało, jak rozmawiam tam z kimś niewidzialnym. – Odkręcił ciepłą wodę. – Zresztą z tą boską interwencją też jest coś na rzeczy.